Tragedia w Inflantach, Juliusz Verne

0
589

Rozdział XIV. Cios za ciosem

Dla wszystkich było oczywiste, że podejrzenia ograniczyły się tylko do karczmarza Kroffa i profesora Dymitra Nikoliewa. Fragment banknotu znaleziony w rogu paleniska odsuwał na bok wszelkie przypuszczenia, że zbrodnię popełnił jeden z członków bandy grasującej w tej części guberni inflanckiej, o czym donosiła policja. Czy jeden z tych włóczęgów mógł niepostrzeżenie dostać się po zamordowaniu Pocha do pokoju podróżnego, aby zostawić tam pogrzebacz, przyjmując, że to narzędzie posłużyło do wyłamania okna, spalić banknot i wrzucić go do popiołu? Przecież Dymitr Nikoliew i Kroff nie spali tak głębokim snem, aby nie byli zdolni usłyszeć hałasu… Dlaczego zabójca miał powziąć myśl, aby całą winę przerzucić na podróżnego? Logiczne było, że, po zabiciu kuriera i okradzeniu go, starałby się uciekać co sił w nogach i, gdy nastał dzień, byłby już bardzo daleko od kabaku „Pod Złamanym Krzyżem”.

Powyższa dedukcja była zgodna ze zdrowym rozsądkiem i prowadzone dochodzenie musiało ograniczyć się do tych dwóch ludzi – których położenie społeczne było tak zdecydowanie różne – i rozstrzygnąć o winie jednego z nich.

Jakże jednak wielkie było zaskoczenie nawet najspokojniejszych z ludzi, gdy po powtórnej wizji przeprowadzonej w oberży nie wydano nakazu aresztowania ani jednego, ani drugiego.

Łatwo sobie wyobrazić, że w następstwie ujawnienia nowych faktów partie zaczęły ze sobą walczyć z jeszcze większą zaciekłością. Należy tu odnotować bardzo ważną rzecz, a mianowicie to, iż afera była bardzo ściśle powiązana z ogólną niechęcią, jaką żywiły do siebie oba polityczne obozy, i to nie tylko w Rydze, lecz również w całych trzech guberniach nadbałtyckich.

Dymitr Nikoliew był Słowianinem, a Słowianie popierali go nie tyle dla dobra sprawy, lecz ze względu na to, iż nie wierzyli, że mógłby być winny tej zbrodni.

W Kroffie płynęła germańska krew i Niemcy stanęli po jego stronie, zaś aby jeszcze skuteczniej zwalczać Dymitra Nikoliewa, okazywali życzliwość właścicielowi nędznej wiejskiej karczmy.

Dzienniki walczyły za pomocą sensacyjnych artykułów, ujmujących rzecz stosownie do poglądów, których broniły. Trwały zażarte dyskusje w szlacheckich pałacach, mieszczańskich domach, biurach handlowych, mieszkaniach robotników i najemników.

Można było zauważyć, iż sytuacja generalnego gubernatora komplikowała się. Zbliżały się wybory do rady miejskiej. Z pewnością Słowianie z wielkim hukiem i entuzjastycznie ogłoszą Dymitra Nikoliewa swoim kandydatem i przeciwstawią go Frankowi Johausenowi.

Rodzina bogatego bankiera, jego przyjaciele i poplecznicy wcale nie zamierzali składać broni i starali się walczyć wszelkimi dostępnymi środkami. Trzeba z przykrością stwierdzić, iż mieli za sobą siłę pieniędzy i nie szczędzili ich prasie, aby ta popierała ich stronnictwo. Zarzucano władzom i sędziom nieudolność, a nawet oskarżano ich o stronniczość. Domagano się aresztowania Dymitra Nikoliewa, a ci, którzy wypowiadali się w umiarkowany sposób, żądali uwięzienia przynajmniej karczmarza i profesora. Ważne było, żeby ta sprawa znalazła swoje zakończenie, jakiekolwiek by ono nie było, zanim obie partie spotkają się na polu wyborczym. Musiano zatem wcześniej podjąć działania, aby głosowanie odbyło się już w nowych okolicznościach. Co jednak porabiał Kroff, który zdawał się zupełnie nie przejmować trwającym konfliktem?

Karczmarz nie opuszczał kabaku, którego bardzo uważnie pilnowali policjanci, i oddawał się swoim zwykłym czynnościom. Każdego wieczoru w karczmie gromadzili się jak zwykle wieśniacy i drwale. Można było jednak zauważyć, że zaistniała sytuacja niepokoiła Kroffa. Od czasu, kiedy pozostawiono profesora na wolności, ciągle obawiał się, iż zostanie aresztowany. Stał się jeszcze bardziej mrukliwy niż zwykle, odwracał spojrzenie, gdy ktoś zaczynał mu się uważnie przypatrywać, i nieustannie, gwałtownie, uporczywie i z wielkim gniewem oskarżał Nikoliewa. W tych momentach krew napływała mu do twarzy i zdawało się, iż jest bliski apopleksji.

W domu, w którym trwają przygotowania do ślubu, panuje zazwyczaj wielka radość i cała rodzina świętuje. Przez szeroko otwarte okna wpada do mieszkania miły nastrój i wesołość, a szczęście tryska ze wszystkich stron.

Nic takiego nie miało miejsca w domu Dymitra Nikoliewa. Być może profesor nie rozmyślał już o sprawie, która tak mocno wdarła się w jego życie, lecz czy nie musiał obawiać się ataku ze strony bezlitosnych wierzycieli, będących jednocześnie jego najbardziej zawziętymi wrogami?

Od czasu ostatniego przesłuchania w gabinecie sędziego Kerstorfa upłynął tydzień.

Było to 13 maja.

Następnego dnia mijała data płatności zobowiązania podpisanego przez Nikoliewa. Jeżeli przed południem nie zjawi się on przy kasie domu bankowego braci Johausenów z należną kwotą osiemnastu tysięcy rubli, będzie wezwany do jej zapłacenia. Dymitr nie posiadał tych pieniędzy. Po zapłaceniu części ojcowskich długów, czyli około siedmiu tysięcy rubli, miał nadzieję, iż uda mu się uregulować pozostałą część, gdy nagle spłata długu nabrała nowego znaczenia, czemu on nie umiał stawić czoła.

Takiego rozwoju wydarzeń oczekiwali bracia Johausenowie. Straszliwa alternatywa zawisła nad ich dłużnikiem.

Albo Dymitr Nikoliew był w stanie zapłacić, albo nie.

W pierwszym przypadku, jeżeli „Afera Złamanego Krzyża” obróciłaby się na jego korzyść, jeżeli śledztwo prowadzone przez sędziego Kerstorfa doprowadziłoby do ujawnienia nowych dowodów obciążających karczmarza, jeżeli wina Kroffa nie budziłaby niczyich wątpliwości i oberżysta zostałby osądzony i skazany, jeżeli wreszcie wobec skazania prawdziwego sprawcy profesor zostałby całkowicie oczyszczony z zarzutów, to i tak Johausenowie mieliby go w swych rękach z powodu niemożności spłacenia zaciągniętej wierzytelności. Wykorzystaliby to z całą bezwzględnością, każąc temu rywalowi, który odważył się podnieść przeciw żywiołowi niemieckiemu sztandar panslawizmu, zapłacić za przelaną krew młodego Karla, za wszelkie cierpienia i urażoną miłość własną.

W drugim przypadku, jeżeli Dymitr Nikoliew byłby w stanie spłacić żądaną sumę, znaczyłoby to, że pieniądze pochodzą z kradzieży dokonanej w kabaku. Johausenowie wiedzieli doskonale, z jak wielkim trudem profesor zdołał zdobyć zaledwie siedem tysięcy rubli z wymaganych dwudziestu pięciu tysięcy. W jaki sposób zdołałby zdobyć pozostałe osiemnaście tysięcy, jeżeli nie w wyniku zbrodni? Przynosząc zatem ową kwotę w oznaczonym dniu, te bilety banku państwowego, których numery – o czym profesor nie wiedział – posiadał bank, Nikoliew doniósłby na siebie samego i tym razem ani przychylność władzy ani interwencje jego przyjaciół nie stanęłyby na przeszkodzie: byłby zgubiony, zgubiony definitywnie.
Minęło przedpołudnie, a Dymitr Nikoliew nie pojawił się przy kasie banku Johausenów.

Po południu, około czwartej, dostarczono Dymitrowi Nikoliewowi wystawione przez bankierów wezwanie, nakazujące mu jeszcze tego samego dnia zapłacenie całej zaległej kwoty.

Na nieszczęście wezwanie to z rąk komornika odebrał Władimir Janow. Tak, jak wkrótce zobaczymy, było to nieszczęście!

Władimir uważnie przeczytał wezwanie. Wynikało z niego, iż Nikoliew zobowiązał się pokryć długi ojca i w tej chwili był jeszcze winny bankierom znaczną kwotę. Władimir zrozumiał wszystko, wiedząc od dawna, że po śmierci ojca profesor miał wielkie kłopoty pieniężne. Zrozumiał, że Nikoliew zobowiązał się odpowiadać za jego długi. Pojął, że jeżeli nigdy o tym nie wspomniał ani swojej rodzinie, ani swoim dzieciom, to tylko dlatego, że nie chciał dorzucać jeszcze tego kłopotu do tylu innych zmartwień, i że miał nadzieję, iż pracą i oszczędnościami zdoła wywiązać się z reszty długu. Tak, Władimir wszystko pojął i zrozumiał także, co było jego obowiązkiem!

Jego powinnością było ratować Dymitra Nikoliewa, skoro był zdolny to uczynić. Czyż nie posiadał dostatecznej ilości gotówki – dwudziestu tysięcy rubli – pochodzących z depozytu pozostawionego u profesora przez Michała Janowa, który Nikoliew w całości przekazał mu w Parnawie?

Tak więc postanowił, że weźmie z tego depozytu sumę potrzebną do całkowitego spłacenia długu, zwróci ją braciom Johausen i tym samym ochroni Dymitra Nikoliewa przed ostateczną katastrofą.

Była wtedy piąta po południu. Bank zamykano o szóstej.

Władimir Janow nie miał chwili do stracenia. Postanowiwszy nie mówić nikomu, co zamierza uczynić, powrócił do swego pokoju i wyjął z biurka odpowiednią ilość banknotów, a następnie przez nikogo nie zauważony podszedł do drzwi wejściowych.

W tej chwili drzwi te otworzyły się i w progu stanęła Ilka oraz Jan.
– Wychodzisz, Władimirze? – zapytała dziewczyna, podając mu rękę.
– Tak, kochana Ilko – odparł Janow. – Idę załatwić pewną sprawę, która nie potrwa długo. Z pewnością wrócę przed obiadem.

Może nawet zamierzał w tej chwili wyjaśnić rodzeństwu, co zamierza uczynić, jednak szybko porzucił tę myśl. Ponieważ nic nie zmuszało go do mówienia, Władimir nie chciał, aby rzecz wyszła na jaw przed ślubem. Później, kiedy już młoda dziewczyna zostanie jego żoną, powie jej o wszystkim. Wiedział, że ona pochwali chęć uratowania ojca nawet kosztem ich wspólnego dobrobytu.
– Idź już, Władimirze – powiedziała – i wracaj szybko. Jestem spokojniejsza, kiedy jesteś przy mnie. Ciągle obawiam się, że ojciec…
– Dzisiaj jest znowu smutniejszy, więcej przygnębiony niż zwykle – zauważył Jan, a oczy jego błysnęły gniewem. – Ci nędznicy doprowadzą go wkrótce do śmierci… Jest chory… Bardziej chory, niż mogłoby się wydawać…
– Przesadzasz Janie – zaprzeczył Janow. – Twój ojciec posiada taki hart ducha, że jego nieprzyjaciele go nie złamią!
– Oby twoje słowa były prawdziwe, Władimirze! – rzekła dziewczyna.

Janow uścisnął jej dłoń i dodał:
– Musimy w to ufać! Za kilka dni skończą się wszystkie zmartwienia!

Następnie wyszedł na ulicę i dwadzieścia minut później wszedł do domu bankowego braci Johausenów. Kasy były jeszcze otwarte i Władimir, znalazłszy się przed okienkiem kasjera, przedstawił się. Kasjer, do którego się zwrócił, odpowiedział, że ta sprawa jest w gestii szefów banku, będących w posiadaniu zobowiązania Nikoliewa, i doradził mu, aby udał się do ich gabinetu.

Johausenowie byli u siebie i kiedy wręczono im bilet wizytowy Janowa, jeden z braci zawołał:
– Władimir Janow! Pewnie przychodzi w imieniu Nikoliewa prosić nas o zwłokę, albo o prolongatę zobowiązania…
– Ani jednego dnia, ani jednej godziny! – zawołał Frank Johausen głosem pozbawionym litości. – Od jutra rozpoczynamy egzekucję!
Władimir Janow, powiadomiony przez posłańca, że panowie bankierzy gotowi są go przyjąć, wszedł natychmiast do gabinetu.
– Panowie – odezwał się młodzieniec – przybyłem tu w sprawie długu ciążącego na Dymitrze Nikoliewie, którego spłata wypada dzisiaj, i w sprawie którego wystosowaliście do profesora wezwanie.
– Istotnie, mój panie – odparł Frank Johausen.
– Dług ten – ciągnął dalej Janow – wynosi osiemnaście tysięcy rubli wraz z odsetkami.
– Rzeczywiście, osiemnaście tysięcy.
– Stanowi on saldo zobowiązań, jakie Dymitr Nikoliew zaciągnął u panów po śmierci swego ojca.
– Tak właśnie było – odparł Frank Johausen – lecz my nie możemy udzielić żadnej prolongaty terminu.
– Panowie, czy ktoś o nią prosi? – odparł wyniosłym tonem Władimir.
– Ach tak! – zdziwił się starszy z braci. – Jednak zwrot pieniędzy miał nastąpić przed południem…
– Otrzymacie je przed szóstą, ot i wszystko. Nie sądzę, aby panów bank zawiesił płatności z powodu tego opóźnienia…
– Panie Janow! – zawołał Frank Johausen, podrażniony tą ironiczną i chłodną wypowiedzią. – Czy zatem przyniósł pan owe osiemnaście tysięcy rubli?
– Oto one! – odparł Władimir, wyciągając plik banknotów. – Gdzie są obligi?

Johausenowie, bardziej zaskoczeni niż poirytowani, nic nie odpowiedzieli. Jeden z nich podszedł do kasy ogniotrwałej umieszczonej w kącie gabinetu, otworzył ją, wyjął pugilares zamykany na zatrzaski i, znalazłszy dokument, położył go na stole.

Władimir wziął go ręki, uważnie przejrzał i stwierdził, że to jest z pewnością owo zobowiązanie podpisane przez Dymitra Nikoliewa na rzecz banku braci Johausenów. Następnie, kładąc plik banknotów, powiedział:
– Zechciejcie panowie przeliczyć.

Frank Johausen wyraźnie pobladł, podczas gdy Władimir spoglądał na niego pogardliwie. Przy przeliczaniu pieniędzy bankierowi drżały ręce.

Nagle jego wzrok ożywił się, drapieżna radość rozświetliła jego oblicze i głosem nasyconym nienawiścią krzyknął:
– Te oto banknoty, panie Janow, zostały skradzione!
– Skradzione?
– Tak… Skradzione z portfela nieszczęsnego Pocha!
– To niemożliwe! Te właśnie banknoty przywiózł mi do Parnawy Dymitr Nikoliew… Stanowiły depozyt powierzony mu kiedyś przez mego ojca…
– Teraz wszystko jest jasne! – stwierdził Frank Johausen. – Profesor nie był w stanie oddać panu depozytu i wówczas, korzystając z nadarzającej się okazji…

Władimir cofnął się o krok.
– Zanotowaliśmy numery banknotów. Proszę, oto ich lista – dorzucił Frank Johausen, wyciągając z szuflady biurka kartkę papieru pokrytą cyframi.
– Panie… Panie – bełkotał zdruzgotany Władimir, nie mogąc wydobyć z siebie innych słów.
– Tak jest – mówił dalej Frank Johausen – a ponieważ otrzymał pan te banknoty od Dymitra Nikoliewa, zatem profesor ukradł je naszemu kurierowi po zamordowaniu go w kabaku „Pod Złamanym Krzyżem”!

Władimir Janow nie znalazł niczego na usprawiedliwienie. Czuł, że mąci się mu w głowie, że traci rozum… Mimo wszystko zrozumiał jednak, że Dymitr Nikoliew pogrążył się z kretesem… Należało przypuszczać, że roztrwonił depozyt powierzony jego opiece, że jeżeli po odebraniu listu od Janowa wyjechał z Rygi, to tylko po to, aby błagać Władimira o przebaczenie, nie mogąc zwrócić mu pieniędzy, których już nie posiadał, że przypadek sprawił, iż spotkał w dyliżansie pocztowym Pocha wiozącego pieniądze banku braci Johausenów. Zabił zatem i okradł go, a banknoty oddał synowi swego przyjaciela Janowa, ogołoconemu w wyniku jakże karygodnego nadużycia zaufania!
– Dymitr! – powtarzał Władimir. – Dymitr miałby…
– Chyba, że to pan… – rzucił Frank Johausen.
– Nędzniku!

Jednak Władimir myślał o czym innym, niż o zemście za osobistą zniewagę. Zupełnie go nie interesowało, że ktoś mógł przypuszczać, iż to on był sprawcą zbrodni. Rozmyślał tylko o Nikoliewie.
– Wreszcie mamy w ręku tego łotra! – powiedział Frank Johausen, wkładając do kieszeni plik banknotów. – To nie są już przypuszczenia, to są pewniki, namacalne dowody! Sędzia Kerstorf dobrze mi poradził, aby trzymać w tajemnicy wiadomość, że posiadamy numery skradzionych banknotów! Wcześniej lub później zabójca musiał je ruszyć i oto został złapany! Idę teraz do sędziego Kerstorfa i za godzinę zostanie wydany nakaz aresztowania Nikoliewa! Tymczasem Władimir Janow wybiegł na ulicę. Pędził szybkim krokiem, jak wariat, w kierunku domu profesora. Starał się pozbyć natarczywych myśli, tłoczących się do głowy. Postanowił niczego nie osądzać, dopóki Nikoliew sam się nie wytłumaczy. Oczekiwał i poszukiwał wyjaśnienia. Przecież w końcu to były właśnie te banknoty, które Dymitr Nikoliew przywiózł mu do Parnawy i wśród których żadnego nie brakowało!

Władimir dotarł do domu i otworzył drzwi.

Na szczęście nikogo nie zastał na parterze – ani Ilki, ani Jana. Sam wygląd Janowa uzmysłowiłby im, że na rodzinę spadło nowe nieszczęście. Tym razem nie będzie już przebaczenia!

Władimir wspiął się po schodach prowadzących do pokoju profesora.

Dymitr Nikoliew siedział przy biurku, z twarzą ukrytą w dłoniach. Podniósł się na wejście Władimira, który stanął nieruchomo w progu.
– Co się stało? – spytał Nikoliew, patrząc na niego zmęczonym wzrokiem.
– Dymitrze! Powiedz mi… Powiedz mi wszystko! Niczego nie rozumiem… Zaprzecz! Nie, to niemożliwe! Wytłumacz się… Mąci mi się w głowie…
– O co tu chodzi? – rzucił Nikoliew. – Jeszcze jakieś nieszczęście, które należy dodać do tylu innych?

Wypowiedział te rozpaczliwe słowa jak człowiek, który spodziewa się wszystkiego najgorszego i którego żadne uderzenie losu nie jest już w stanie zaskoczyć.
– Władimirze… – ciągnął profesor. – Teraz ja rozkazuję ci mówić… Z czego mam się wytłumaczyć? Czyżbyś sądził, że ja mógłbym być…

Władimir nie pozwolił mu dokończyć i, opanowując się nadludzkim wysiłkiem, powiedział:
– Dymitrze, godzinę temu dostarczono tu wezwanie…
– Z banku Johausenów! – odparł Nikoliew. – A zatem już wiesz teraz, w jakim jestem położeniu… Nie zdołałem ich spłacić… Ten dług spadnie na głowy moich bliskich! Widzisz, Władimirze, że w obecnej sytuacji nie możesz zostać moim synem…

Władimir nie zareagował na to ostatnie zdanie, wypowiedziane z głęboką goryczą.
– Dymitrze – rzekł – powziąłem postanowienie, że należy położyć kres tej trudnej sytuacji…
– Ty?
– Miałem przecież do swojej dyspozycji banknoty, które wręczyłeś mi w Parnawie…
– Te pieniądze należą do ciebie, Władimirze! Dostałem je od twego ojca. To jest spadek, który tobie przekazałem…
– Tak, wiem, wiem o tym… Skoro do mnie należał, miałem prawo nim rozporządzać. Wziąłem więc banknoty… Te same, które otrzymałem od ciebie w Parnawie – i udałem się do banku…
– Uczyniłeś to… Naprawdę to zrobiłeś! – zawołał Nikoliew, ściskając młodzieńca. – Dlaczego to zrobiłeś? To twój cały majątek! Nie po to twój ojciec pozostawił go tobie, by posłużył do pokrycia moich długów!
– Dymitrze – odparł Władimir, spuszczając wzrok – te banknoty, które zwróciłem Johausenom… to są te same banknoty, które zostały skradzione z pugilaresu Pocha w karczmie „Pod Złamanym Krzyżem”… Bank miał zanotowane numery…
– Banknoty… Banknoty!

Powtarzając te słowa, Nikoliew zerwał się i wydał straszliwy okrzyk, który usłyszeli wszyscy domownicy.

Prawie natychmiast otwarły się drzwi gabinetu i na progu pojawili się Ilka i Jan. Widząc, w jakim stanie znajdował się nieszczęsny ojciec, rzucili się ku niemu, podczas gdy Władimir stał na uboczu, ukrywszy twarz w dłoniach.

Ani brat, ani siostra nie starali się dowiedzieć, co się zdarzyło. Przede wszystkim starali się pomóc ojcu, który się dusił. Przemocą posadzili go na krześle, zresztą i tak nie byłby w stanie utrzymać się na nogach. Jego usta wypowiadały wciąż te same słowa:
– Skradzione banknoty… Skradzione banknoty!
– Ojcze, co to znaczy? – zawołała dziewczyna.
– Władimirze, co tu się stało? Czy tato oszalał? – spytał Jan.

Nikoliew podniósł się z krzesła i zbliżył się do Władimira. Chwycił go za ręce i je odsunął z twarzy. Następnie zmusił go, by popatrzył mu prosto w oczy i zduszonym głosem zapytał:
– Te banknoty, które dostałeś ode mnie… banknoty, które zaniosłeś do banku Johausenów… te banknoty zostały skradzione z pugilaresu Pocha, zamordowanego Pocha?
– Tak! – odparł Janow.
– Jestem zgubiony… zgubiony na zawsze! – krzyknął Nikoliew.

I odepchnąwszy swoje dzieci, zanim zdążyły mu przeszkodzić, wybiegł z gabinetu i udał się do swego pokoju. Jednak nie zamknął się w nim, jak to zwykle czynił. Kwadrans później zszedł po schodach, wyszedł z domu i pogrążył się w ciemnościach otulających przedmieście Rygi.

Jan i Ilka zupełnie niczego nie rozumieli z tej straszliwej sceny. Słowa „skradzione banknoty” dźwięczały im ciągle w uszach, lecz nie umieli pojąć ich znaczenia.

Zwrócili się z pytaniem do Władimira, który, ze spuszczonym wzrokiem, rwącym się głosem opowiedział, co uczynił, jak, pragnąc ocalić Nikoliewa, wyrwać go z rąk Johausenów, pogrążył go całkowicie! Któż teraz będzie twierdził, że jest niewinny, skoro banknoty ukradzione nieszczęsnemu Pochowi znalazły się w rękach Władimira Janowa? Czyż młodzieniec nie przyznał się przed bankierami, że banknoty pochodziły z depozytu, który zwrócił mu Nikoliew?

Jan i Ilka, porażeni tą straszną wiadomością, nie umieli powstrzymać łez.

W tej chwili weszła służąca i oznajmiła, że przyszli policjanci i pytają o pana Dymitra Nikoliewa. Wysłani przez sędziego śledczego, po doniesieniu Johausena, przyszli aresztować mordercę Pocha.

Nowina o aresztowaniu profesora nie rozeszła się jeszcze po mieście. Nie przypuszczano, że sprawa zabójstwa znajdowała się w tej fazie – niewątpliwie ostatniej – i że jej rozwiązanie było już bardzo bliskie.

Podczas gdy policjanci przeszukiwali dom, aby upewnić się, że nie ma w nim profesora, Władimir, Jan i Ilka, wcale się nie umawiając, poruszeni tym samym uczuciem, wybiegli jednocześnie na ulicę.

Zamierzali odnaleźć ojca. Przecież nie zostawią go samego w nieszczęściu. Pomimo tylu przytłaczających faktów, pomimo tylu zgromadzonych dowodów, odrzucali wszelkie przypuszczenia o jego winie. Te biedne, złączone razem w bólu serca buntowały się przeciw takim posądzeniom. Lecz czy ostatnie słowa wypowiedziane przez Nikoliewa – „Jestem zgubiony! Jestem zgubiony!” – nie brzmiały jak przyznanie się do popełnionego czynu?

Chociaż była już noc, zauważono Nikoliewa opuszczającego przedmieście Rygi. Władimir, Ilka i Jan udali się w tym kierunku i doszli do starych rogatek miasta. Przed nimi rozciągały się okryte ciemnością pola. Ruszyli traktem ku Parnawie, zdając się – jeśli się tak można wyrazić – na popychający ich w tym kierunku instynkt.

O dwieście kroków od rogatek zatrzymali się nagle przy leżącej na poboczu drogi postaci.

Był to Dymitr Nikoliew.

W pobliżu znaleźli zakrwawiony nóż…

Ilka i Jan rzucili się na ciało ojca, gdy tymczasem Władimir pobiegł szukać pomocy w najbliższym domostwie.

Przybiegli wieśniacy z noszami i zanieśli profesora do jego domu, gdzie wcześniej powiadomiony o całym zajściu doktor Hamine mógł tylko stwierdzić, co było przyczyną śmierci jego przyjaciela.

Dymitr Nikoliew ugodził się tak samo, jak został ugodzony Poch – zadał sobie cios nożem, który wokół rany pozostawił ślad podobny do tego, jaki znaleziono na ciele trupa kuriera banku.

Biedak, czując, że jest zgubiony, popełnił samobójstwo, aby uniknąć kary za swoją zbrodnię!

 

Następny rozdział powieści na kolejnej stronie: