
Aivo wysypał zawartość kamasza na dywanik w przedpokoju. Lekkie kruszywo wysunęło się z buta, grzechocząc wesoło. Na tkaninie wysklepiła się niepozorna sterta granitowych drobin pozbieranych w ciągu dnia z tallińskich ulic.
– Przymało – pokręcił głową Aivo, mimo to zmiatając stosik co do ziarenka na papier gazety.
Władze, straż miejska i ratusz zaczęli zaciskać pasa. Te sknery z całą pewnością, choćby z początku tylko podświadomie, pojmowały wartość granitowego kruszywa. Och, granicie, szlachetny materiale, w którym się łączą pomniki publiczne i nagrobne, któryś się wykształcił w otaczających nas krajobrazach i jesteś surowcem nordyckiego mózgu! Aivo, niosąc gazetę w drżących starczych dłoniach, skierował się ku salonowi.
Już od dziesiątka zim zbierał granitowe ułomki z ulic miasta. Z nich miał powstać jego majstersztyk, magnum opus, dzieło życia. Kiedy dopiero rozpoczynano wprowadzanie nowego materiału na wyślizgane śniegiem stołeczne ulice, trudno było o czysty grys – zawsze się do niego musiał wkraść piach, sól lub, o zgrozo, popiół! Przyjęte w ostatnich latach regulacje dotyczące przestrzeni publicznej oraz przeciwdziałania śliskim nawierzchniom doprowadziły jednak do poprawy sytuacji – granitowe kruszywo oficjalnie stało się zasypką uliczną numer jeden. Zimą Aivo starał się nosić obuwie o możliwie niskim obcasie i krótkich cholewach. W podeszwach jego butów roiło się od specjalnych rowków, rzeźbionych tak, żeby absorbowały drobne, lekkie kamyczki, które mógł później wydłubywać w domowym zaciszu. Niekiedy, w dni ekstremalnej gołoledzi lub też dzięki beztrosce sypacza, zdarzało mu się napotykać całe kopczyki granitowego grysiku. Wówczas Aivo rzucał się ze słabowito-starczym okrzykiem jak długi na ziemię i, wachlując nieporadnie rękami, przesypywał drogocenny materiał do kieszeni kurtki oraz spodni. I oby nikomu nie przyszło wtedy do głowy podać mu pomocną dłoń!
Zabrzęczał dzwonek do drzwi.
Aivo stęknął i odblokował zamki. Po drugiej stronie stał sąsiad, Arno – jak dotąd jedyny wtajemniczony w sprawę osobnik na całym globie. W charakterze upominku gość przynosił cudownie chrzęszczącą i ciężką tutkę ze zwiniętej gazety – wypełnioną ciasno po brzegi tak samo drobnymi granulkami.
– No, jak postępy? – zagaił Arno po chwili rozmowę.
– A, jakie tam postępy… Zimą teraz tak o śnieg trudno, że co tu gadać! Coś jeszcze przymrozi, ale tak to – idź se z szosy zdrapuj, tyle twego. Radni też już skąpić zaczęli!
Arno pokiwał głową ze zrozumieniem:
– Nie radni, tylko szkódni, ot ci powiem!
Mężczyźni roześmiali się ochrypłym śmiechem starych ludzi, który brzmiał, jakby próbowali wyszlifować czas papierem ściernym.
– Czy wolno? – spytał Arno, lekko wskazując głową w stronę salonu.
– Ależ proszę!
Przeszli do pokoju gościnnego Aiva, gdzie wspomnienie starych, weselszych czasów zachowało się pod postacią tureckiego kobierca oraz meblościanki, dawno już skrupulatnie wywietrzonej z zapachu kawy i bułeczek. Na dywanie królowało dzieło Aiva – hałda nazbieranego z tallińskich ulic granitowego grysu, który pewnego pięknego, niezbyt już odległego dnia miał się przepoczwarzyć w jego osobisty, potężny i niepowtarzalny głaz narzutowy, głaz wędrowny.
Arno, z tutką w garści, zbliżył się doń z namaszczeniem.
– Jest… piękny! – wyszeptał sąsiad.
Aivo skinął w milczeniu.
Mieszkanie „projekt typowy nr 121”, służące Aivowi za siedlisko, rozplanowano w ten sposób, iż nawet w miesiącach jesiennych przynajmniej przez 2,5 godziny dziennie trafiało tu światło słoneczne. Teraz właśnie trwały owe szczęśliwe godziny. Padające pod kątem promienie słoneczne nagrzały boki kolosa. Ciemna powierzchnia granitowego grysiku lśniła ciepło, a nieznane minerały rzucały na meblościankę słoneczne zajączki. Zieleniejące na parapecie aloesy oraz baobab przyoblekały kamień w tajemniczy cień. W brunatnym półmroku salonu głaz przypominał jakieś drzemiące prazwierzę. Arno postąpił jeszcze o krok i poklepał go po grzbiecie.
– Rzeczywiście potężny – stwierdził z uznaniem. – Jak myślisz, kiedy będziesz mógł nim pojechać?
– Kiedy-kiedy… Nie wolno się tak niecierpliwić! To zależy od okoliczności – pogody, postępów w budowie, możliwości… Teraz trzeba jeszcze ciut-ciut dołożyć, tak żeby wyszedł we właściwym rozmiarze. A koniec końców pojedziemy wtedy, kiedy on uzna za stosowne. Ja będę tylko towarzyszem podróży.
Arno wpatrywał się w sąsiada z mieszaniną zazdrości i podziwu.
– No jasne, to gdzie mam to położyć? – spytał, podając Aivowi gazetę.
– Chodź, zmielemy: będziesz mógł przyłożyć rękę! – zaproponował wielkodusznie majster.
Mężczyźni przeszli do kuchni, która na zaledwie czterometrowej powierzchni łączyła w sobie cechy pracowni renesansowego rzeźbiarza i komnaty średniowiecznego alchemika. Pamiętające ZSRR umeblowanie dodawało do tych tendencji jeszcze własną niepowtarzalną aurę. Na stole kuchennym mościły się trzy elektryczne młynki do kawy, do zbiorników których mężczyźni przesypali swoje łupy. Krótkie mielenie zaowocowało cudnie migoczącym popielatym pyłem z granitu, dającym po zmieszaniu w stosownych proporcjach z wodą przyjemnie kleistą pastę. Część kamyków trafiła do niej w swoim pierwotnym kształcie jako wypełniacz. Wszystkie te wspaniałości zmieszano w sporej blaszanej wanience dla dzieci, która następnie została wspólnymi siłami wniesiona do salonu.
Narzutniak wypełniał już większą część przestronnego pomieszczenia. Na osobę o słabszych nerwach mogłoby ono prawdopodobnie podziałać klaustrofobicznie, lecz Aivo czuł się tu po prostu bezpiecznie. W ostatnich miesiącach zaczął nawet sypiać na powierzchni głazu, byle tylko nie przegapić jego poruszenia się z miejsca.
Pomysł konstrukcji głazu narzutowego przyszedł Aivowi do głowy nieoczekiwanie, a zarazem naturalnie. Pewnego razu, kiedy znów wlókł się przepełnionym autobusem z Lasnamäe do centrum, jakiś jasny i spokojny głos w jego głowie podpowiedział: „W drogę”.
– Co proszę? – wzdrygnął się wewnętrznie Aivo, jako że bynajmniej nie myślał o podróży, tylko wspominał co bardziej podchwytliwe pytania z wczorajszego „Teletaipu”[1].
– W drogę – powtórzył spokojnie głosik nieznoszącym sprzeciwu tonem.
– W drogę… ale jak? Przecież nie… Mam tylko 63 euro na koncie – zaniepokoił się Aivo. Jak gdyby zadzwonił mu do głowy wyłudzacz, prosząc o niezwłoczne sprawozdanie z sytuacji na koncie bankowym.
– Odpowiedź masz pod nosem – szepnął miękko głos.
Aivo spuścił wzrok.
Na zabłoconej po marcowemu podłodze autobusu połyskiwały granulki granitowego grysu. W sumie to wyczuwał je również pod obcasami; wywoływały drażniące tarcie, jednocześnie niejako znosząc i ponosząc mężczyznę we wszystkie strony. Ujął w palce jedno ziarenko i przyjrzał mu się w zamyśleniu. Drobinka granitu błysnęła porozumiewawczo.
I nagle Aivo wiedział. Przed oczyma stanęły mu głazy narzutowe – wielkie, stoickie, omszałe kamienne olbrzymy, które przywędrowały na równiny północnej Estonii z niezmiernie daleka, po drodze przekształcając krajobrazy i przekraczając morza. Pchając przed sobą paprochy, darń oraz małych kamiennych braciszków. Może tutaj również miały jedynie tymczasowe miejsce spoczynku. Czekały na następną falę. Czekały cierpliwie. Przez stulecia, tysiąclecia, jeśli zajdzie potrzeba, nie tonąc w zalewie epok geologicznych. Kamienie były wiecznie młode.
Oczywiście Aivo nie mógł wnieść takiego olbrzyma na swoich kruchych, sękatych rękach do mieszkania na czwartym piętrze. To byłoby szaleństwo! Mógł jednak stworzyć nowy, w pełni spersonalizowany sztuczny głaz. Z tych samych elementów, z których składali się jego naturalni pobratymcy. Jeszcze tego samego wieczora Aivo przystąpił do pracy.
Dziś, dziesięć lat później, efekty dawały się poznać naocznie i namacalnie. Pozostawało tylko pytanie – kiedy? Kiedy głaz wyruszy w drogę?
Po zakończonym majsterkowaniu mężczyźni odetchnęli z zadowoleniem i przysiedli na dywanie obok kamienia.
– Dziękuję za pomoc – wysapał mile zmęczony pracą Aivo.
– Aj, co tam… Co ja tam stary mam lepszego do roboty? – machnął ręką Arno.
Przez chwilę w pokoju słychać było tylko ciężkie oddechy mężczyzn. Po czym Arno spytał nieśmiało, nieomal ze wstydem:
– Aivo, słuchaj, weź mnie ze sobą, co? Jak już się ruszy.
Aivo spojrzał na przyjaciela z zaskoczeniem.
– No, tego… Zobaczy się, prawda. Jak u niego z udźwigiem i… – odpowiedział niepewnie.
– Nic mnie już tutaj nie trzyma – ciągnął Arno. – A najeździć to się nie najeździłem. No, raz się dawno za Sowietów udało pociągnąć koniaku w Armenii, ale Europa… biała plama.
– Wędrujący głaz to nie autobus na trasie, że jedziesz, gdzie sobie zaplanujesz – żachnął się Aivo. – Może nas akurat poniesie do Armenii. I będziesz miał!
– A niechby i Armenia… Nie gorsze to niż siedzenie tu z kotem w szarówce i rozwiązywanie sudoku – westchnął Arno. I, nachyliwszy się, dodał konfidencjonalnie: – Zwierzęta nic a nic się nie znają na rachowaniu! Zero pojęcia o podstawach logiki.
Aivo, choć z całego serca wdzięczny sąsiadowi, nie chciał mu dawać żadnych wiążących obietnic. Głaz był jego projektem, jego filarem emerytalnym i biletem do wolności! Czasem nocą, przewracając się na tej wysokiej kamiennej platformie, śnił już o swojej wielkiej eskapadzie. Widział, jak kamień ponosi go na swym szerokim grzbiecie przez falę powodzi niczym olbrzymi wieloryb, a dosiadający głazu Aivo jest wolny i szczęśliwy. Na ich drodze w proch sypią się mosty, wiadukty, biurowce i fortyfikacje, a on tylko wyje i wstrząsa siwymi włosami.
W swoich snach nie docierał nigdy do miejsca zatrzymania. To była wędrówka bez końca i bez początku. Wędrówka sama w sobie, najlepiej przystająca do natury głazu i do Aivowych marzeń. Myśl o początku była nie do zniesienia, zaś o końcu – strach pomyśleć. Lecz wszystko, co się mieściło pomiędzy nimi – chaos, żywioł, upojenie jazdą – przyciągało go jakby przyssawkami.
A teraz ten tu Arno… wpycha się do jego marzeń! Obrzucił sąsiada spojrzeniem. Oto i siedzi. Wątły i kostropaty, tak jak on sam. Przez kieszonkę na piersi przesiąkła mu drobna plamka tuszu z długopisu. Naelektryzowane włosy sterczały niczym oszronione wieże telewizyjne. I skarpety były nie do pary, aczkolwiek w identycznym stopniu zużycia. W domu natomiast, w domu czekał nań tylko kot, który nie umiał nawet grać w gry liczbowe.
Aivo westchnął głęboko:
– No niech będzie. Niech ci będzie. Jak dojdzie co do czego, witamy na pokładzie.
Arno nie krył uśmiechu, nie domyślając się nawet, że przeznaczenie czai się tuż za rogiem.
Nie minęła chwila od zawarcia umowy, gdy czujne uszy mężczyzn pochwyciły złowieszczy szum, jak gdyby sąsiedzi piętro wyżej odkręcili kran u wanny. Lecz szum ciągle przybierał i przybierał na sile. Z zaciekawieniem podeszli do okna.
Kanałem Laagna przybliżała się fala tsunami. Niedbale torując sobie drogę wśród zaparkowanych samochodów i maleńkich kiosków, przetrącając coraz to kolejne mosty, kierowała się prosto ku mieszkaniu Aiva. Z okna czwartego piękna widać ją było w całej okazałości.
– To ona! To ona! – zawołał Aivo, wycinając hołubca.
Mężczyźni wdrapali się na głaz, otworzywszy przezornie na oścież drzwi balkonowe, tak żeby ułatwić fali porwanie ich na swój grzbiet.
Woda z łoskotem zgruchotała ścianę i uniosła wylepiony z grysu eratyk w powietrze wraz z tureckim dywanem. Po drugiej stronie kamień i woda wyrwały się z domu wspólnymi siłami.
Całe Lasnamäe było jednym bulgoczącym przestworem wód, po którym na swoim białym okręcie żeglowali Aivo i Arno, krzycząc w niebogłosy w nagłym poczuciu szczęścia i swobody. Kot Arna, który siedział w oknie, przypatrywał się swemu panu ze zdziwieniem. Pod jego łapkami mókł ostatni numer sudoku, w lśniących oczach zwierzęcia tliło się rozczarowanie. Ale kot i łamigłówki nie należały już do zmartwień sąsiadów: aktualnie kierowali się w stronę Rotterdamu.
Opowiadanie „Granitowy grys” („Graniitkillustik”) Ave Taavet pierwotnie ukazało się w magazynie literackim Looming w numerze 12/2021. Przekład z języka estońskiego Przemysław Podleśny. Przedruk za zgodą autorki.
Przypisy:
[1] „Teletaip” – estoński program telewizyjny z pierwszej dekady XXI w. łączący w sobie cechy teleturnieju i talk show, oparty na brytyjskim formacie Have I Got News for You.