Tragedia w Inflantach, Juliusz Verne

0
582

Rozdział VI. Słowianie i Germanie

W domu Johausenów pierwszą herbatę z maślanymi bułeczkami podawano w jadalni dokładnie o godzinie dziewiątej rano. Dokładność „posunięta aż do dziesiątej części”, jak wyrażali się o tym sami bracia, była jedną z głównych zalet tych bogatych bankierów, tak w życiu prywatnym, jak i w pracy, zarówno jeśli chodziło o przyjmowanie jak i o wypłacanie pieniędzy. Starszy z braci, Frank Johausen, przestrzegał jej przede wszystkim w kwestii posiłków, wizyt, wstawania i kładzenia się spać. Całe życie było regulowane na sposób wojskowy, co dotyczyło również – co do tego nie było wątpliwości – uczuć i przyjemności. Takie były rozdziały w księdze handlowej domu bankierskiego, jednego z najpotężniejszych w Rydze.

Otóż tego ranka, o wspomnianej godzinie, samowar nie był jeszcze nastawiony. Co było tego powodem? Odrobina lenistwa, do którego przyznał się winny, kamerdyner Trankel, wyznaczony specjalnie do usługiwania swemu panu.

Zdarzyło się więc, że w chwili, gdy Frank Johausen, jego brat, pani Johausen i jej córka, Margarita Johausen weszli do jadalni, herbata nie była jeszcze zaparzona i nie można było jej nalewać do ustawionych na stole filiżanek.

Dobrze jest znana, zresztą mało uzasadniona, pretensjonalność bogatych Niemców z guberni nadbałtyckich, polegająca na ojcowskim traktowaniu personelu domowego. W rodzinie, w której nadal panuje patriarchat, służących uważa się za młodocianych domowników. Można było więc być pewnym, że winny zaniedbania nie zdoła uniknąć ojcowskich napomnień.
– Trankel, dlaczego nie podałeś jeszcze herbaty? – spytał Frank Johausen.
– Proszę o wybaczenie – wybąkał Trankel nieco żałosnym głosem – ale zapomniałem…
– To nie zdarzyło się pierwszy raz, Trankel – powiedział bankier – a jestem święcie przekonany, że nie ostatni.

Pani Johausen i jej szwagier kiwnęli głowami na znak, iż zgadzają się z tą wypowiedzią, i podeszli do wielkiego, ozdobnego pieca kaflowego, który na szczęście nie wygasł, jak to się zdarzyło z samowarem.

Trankel spuścił oczy i nic nie odpowiedział. Niestety, nie było to jego pierwsze uchybienie przeciw punktualności, tak drogiej Johausenom.

Bankier wyciągnął z kieszeni notesik z luźnymi kartkami, skreślił ołówkiem na jednej z nich kilka słów i, podawszy ją Trankelowi, powiedział:
– Zanieś to pod znany ci adres i poczekaj na odpowiedź.

Służący z pewnością wiedział gdzie ma się udać i jaka będzie odpowiedź odbiorcy tego liściku. Nie mówiąc ani słowa, ukłonił się, pocałował swego pana w rękę i skierował się ku drzwiom, aby udać się do biura policji.

Karteczka z notesika zawierała te słowa:
„Przekaz na dwadzieścia pięć uderzeń rózgą dla mojego służącego Trankela. Frank Johausen.”

W chwili, gdy służący wychodził, bankier dorzucił:
– Nie zapomnij wziąć ze sobą podarku!

Ten podarek dla adresata karteczki pomagał bankierowi „wypłacać” uprawnionemu należną karę, zgodnie z taryfą stosowaną przez pułkownika policji.

Takie rzeczy działy się w tych czasach, a może jeszcze zdarzają się w Kurlandii, Estonii czy Inflantach, a także z całą pewnością w wielu innych guberniach rosyjskiego imperium.

Powiedzmy teraz kilka słów o rodzinie Johausenów.

Znane jest wszystkim znaczenie, jakie ma w Rosji urzędnik. Całkowicie podległy jest on temu władczemu nakazowi czinu21 – owej drabinie o czternastu szczeblach, po której muszą się wspinać urzędnicy państwowi, zaczynając od stopnia najniższego aż do radcy stanu.

Jednakże najwyższą z klas społecznych, która nie ma nic wspólnego z tymi urzędnikami, stojącą na pierwszym miejscu w guberniach nadbałtyckich, jest szlachta, ciesząca się wielkim poważaniem i posiadająca rzeczywistą władzę. Pochodzenia germańskiego, starsza niż szlachta rosyjska, zachowała ważne przywileje – między innymi prawo nadawania tytułów, którymi nie wzgardzą nawet członkowie carskiej rodziny.

Blisko szlachty znajduje się klasa mieszczańska, dorównująca jej, a nawet przewyższająca ją dzięki wpływom w administracji guberni i miast, i jak ona, o czym już wcześniej wspomnieliśmy, prawie w całości zdominowana przez rasę niemiecką. Obejmuje ona kupców, ludzi wolnych zawodów i trochę niżej postawionych zwykłych mieszczan, którzy tworzą warstwę pośrednią. Bankierzy, armatorzy, rzemieślnicy i kupcy łączą się w gildie, które ich wzmacniają. Płacą opłaty skarbowe, dzięki czemu uzyskują pozwolenia na handel z zagranicą.

Wyższa klasa tej burżuazji jest wykształcona, pracowita, gościnna, o wielkiej moralności i prawości. Opinia publiczna, słusznie czy niesłusznie, właśnie w pierwszych jej szeregach umieszczała rodzinę Johausenów i ich dom bankierski, który – zarówno w Rosji jak i za granicą – budził powszechne zaufanie.

Poniżej tych klas uprzywilejowanych, w guberniach nadbałtyckich wegetują w liczbie co najmniej miliona wieśniacy – ci chłopi, osiadli rolnicy, którzy tworzą prawdziwie rdzenną ludność tych ziem. Owi Łotysze mówią starym narzeczem słowiańskim22, podczas gdy język niemiecki pozostał językiem mieszkańców miast. Chociaż nie są niewolnikami, czują, że są traktowani jakby nimi byli. Panowie żenią ich wbrew ich woli, chodzi im bowiem o powiększanie liczby rodzin, od których mają prawo wymagać płacenia podatków.

Zrozumiałe jest więc, że władca Rosji zamierzał zmienić ten opłakany stan rzeczy, że rząd starał się wprowadzić element słowiański do zgromadzeń i administracji miejskich.

W wyniku tych działań wywiązała się walka, której skutki zobaczymy w dalszej części tej powieści.

Głównym dyrektorem banku był starszy z dwóch braci, Frank Johausen.

Młodszy był kawalerem. Starszy, mający czterdzieści pięć lat, ożenił się z pewną Niemką z Frankfurtu. Był ojcem dwójki dzieci: Karla, wchodzącego w dziewiętnasty rok życia, i dwunastoletniej dziewczynki. Karl w tym czasie kończył studia na Uniwersytecie w Dorpacie, gdzie Jan, syn Dymitra Nikoliewa, wkrótce także miał zakończyć swoje.

Ryga, której początki sięgają trzynastego wieku, była – należy to wyraźnie podkreślić – miastem bardziej germańskim niż słowiańskim. O jego pochodzeniu świadczyły domy o wysokich dachach i okazałych frontonach, położone przy tarasowo opadających ulicach, chociaż niektóre budowle nawiązywały do architektury bizantyjskiej poprzez dziwaczne rozmieszczenie i kopuły o złotych kolorach.

Obecnie Ryga była miastem rozwijającym się. Najważniejszym placem był ten, przy którym mieścił się hotel miejski. Stojąc nań, można podziwiać z jednej strony ratusz, w którym urzęduje rada miasta, i nad którym wznosi się wysoka dzwonnica z szeregiem kopuł, z drugiej zaś strony zabytkową budowlę Bractwa Czarnogłowych z mnóstwem spiczastych wieżyczek, zakończonych metalowymi, żałośnie skrzypiącymi chorągiewkami, sprawiającymi, iż ma ona wygląd raczej dziwaczny niż artystyczny.

Właśnie przy tym placu, w budynku o nowoczesnej konstrukcji mieścił się bank Johausenów. Biura znajdowały się na parterze, natomiast apartamenty zajmowały pierwsze piętro. Bank położony był zatem w centrum dzielnicy handlowej. Dzięki wielkości interesów i rozległym stosunkom rodzina miała w mieście znaczne wpływy i cieszyła się poważaniem.

Johausenowie żyli w wielkiej zgodzie. Obaj bracia we wszystkich sprawach razem podejmowali decyzje. Starszy kierował poczynaniami finansowymi banku, młodszy nadzorował pracę biur i rachunkowości.

Pani Johausen była kobietą przeciętną, tak bardzo Niemką jak to było możliwe, z wielką wyniosłością traktującą ludzi pochodzenia słowiańskiego. Z drugiej strony szlachetne urodzenie dawało jej uprzywilejowaną pozycję, co potęgowało wrodzoną próżność.

Wynika z tego, że rodzina Johausenów była jedną z najwyżej postawionych w gronie zamożnej burżuazji miasta, podobnie jak w świecie krajowej finansjery. Poza Inflantami cieszyła się wielkim zaufaniem Banku Rosyjskiego, na równi z innymi bankami: Bankiem Wołga-Kama, Bankiem Dyskontowym i Bankiem Międzynarodowym w Petersburgu. Wyprzedaż wszystkich aktywów zapewniłaby braciom Johausen jedną z największych fortun w guberniach nadbałtyckich.

Frank Johausen, członek rady miasta i jeden z najbardziej wpływowych ludzi, cały czas z niesłychaną zaciętością bronił przywilejów swojej klasy. Podziwiano go i widziano w nim przedstawiciela wszystkich tych idei zakorzenionych w umysłach wyższych klas społecznych od czasów podboju. W niego osobiście zatem celowały i uderzały owe działania rządu dążące do zrusyfikowania obywateli, w których żyłach płynęła niemiecka krew.

W guberniach nadbałtyckich władzę sprawował generał Gorko. Był to osobnik o dużej inteligencji, rozumiejący doskonale trudności postawionego przed nim zadania, bardzo ostrożny w stosunkach z ludnością niemiecką, starający się wprowadzać zmiany w obyczajach tych krain bez uciekania się do stosowania środków brutalnych, lecz zapewniających końcowe zwycięstwo żywiołu słowiańskiego. Zdecydowany, ale jednocześnie sprawiedliwy, odczuwał wstręt do wszelkich postępków mogących wywołać jakiś poważniejszy konflikt.

Na czele policji stał pułkownik Ragienow, energiczny Rosjanin, wybitny funkcjonariusz, mniej ugodowy niż jego przełożony, skłonny widzieć wroga w każdym Inflantczyku, Estończyku czy Kurlandczyku, który nie wyrósł na słowiańskim mleku. Był to mający około pięćdziesiątki, stanowczy, odważny, nie cofający się przed niczym policjant z powołania, którego gubernatorowi z trudnością udawało się poskromić. Gdyby mu na to pozwolono, pokonałby wszelkie przeszkody i prędzej dałby się zabić, niż złamał swoje zasady.

Nie należy się dziwić, że przytaczamy tutaj bardziej dokładny opis tych osobistości. Chociaż nie będą one postaciami pierwszoplanowymi, to jednak odegrają znaczącą rolę w tym kryminalnym dramacie, któremu namiętności polityczne i różnice narodowościowe w prowincjach nadbałtyckich dodały tyle straszliwego kolorytu.

Po pułkowniku Ragienowie – dodatkowo dla kontrastu – musimy skupić uwagę na majorze Verderze, jego bezpośrednim podwładnym w wydziale policji. Major był pochodzenia czysto germańskiego i przy wykonywaniu swoich obowiązków kierował się zasadami swojej rasy. Trzymał z Niemcami, podobnie jak pułkownik trzymał ze Słowianami. Tych ostatnich ścigał zawzięcie, a pierwszych traktował z pobłażliwością.

Pomimo różnicy stopni między tymi dwoma osobistościami z pewnością doszłoby nieraz do ostrego konfliktu, gdyby nie mądrze, zawsze w porę i w sposób taktowny nie interweniował generał Gorko.

Ponadto trzeba zauważyć, że majorowi we wszystkim sekundował sierżant Eck, z którym zetknęliśmy się na początku tej opowieści, podczas ścigania zbiega z kopalń syberyjskich. Nie trzeba było wcale zachęcać go do wypełniania swoich obowiązków w czasie zadania, które mu powierzono – sam z wielką gorliwością podążał śladami tego Słowianina. Cenili go także bardzo bracia Johausenowie, którym oddał kilka usług osobistych – usług wspaniale wynagrodzonych przy okienku w kasie banku.

Poznaliśmy już ogólną sytuację i zobaczyliśmy, w jakich warunkach potykać się będą przeciwnicy w wyborach do rady miejskiej – Frank Johausen, nie mający zamiaru ustąpić ze stanowiska, i Dymitr Nikoliew, wydźwignięty wbrew samemu sobie do tej roli przez władze rosyjskie, jak również przez lud, któremu nowe przepisy dawały prawo wyborcze.

Jeśli chodzi o wystawienie do walki zwykłego, niezależnego profesora, bez majątku, bez pozycji, przeciw możnemu bankierowi, reprezentantowi wyższych klas mieszczaństwa i wyniosłej szlachty, to był to symptom, na który bystrzy ludzie musieli zwrócić uwagę. Czyż nie zapowiadał on, że w najbliższym czasie warunki polityczne w guberniach nadbałtyckich zmienią się na niekorzyść ludzi obecnie trzymających władzę w mieście i w administracji?

Tymczasem bracia Johausenowie nie tracili nadziei, że tak czy inaczej osiągną przewagę nad rywalem występującym przeciw nim. Zamierzali zniszczyć w zarodku tę rodzącą się popularność Dymitra Nikoliewa.

Gdyby tak dwa miesiące przed wyborami udało się wszystkim unaocznić, że zaufaniem publicznym starano się obdarzyć nędznego dłużnika, skazanego wyrokiem sądu cywilnego, czego konsekwencją byłaby konfiskata całego mienia, ruina i wyrzucenie poza nawias społeczeństwa…

Było to możliwe, bowiem pamiętamy przecież, że piętnastego czerwca23 upływał termin płatności obligacji podpisanej przez Dymitra Nikoliewa na rzecz banku Johausenów, uznającej długi ojca. Chodziło o kwotę osiemnastu tysięcy rubli, sumę ogromną dla skromnego profesora nauk matematycznych. Czy będzie ją w stanie zapłacić? Johausenowie byli prawie pewni, że ostateczna wpłata, która uwolniłaby Nikoliewa od długu, nie będzie mogła być zrealizowana. Już poprzednie profesor raty spłacał z dużymi kłopotami, a od tego czasu nic nie wskazywało, iż jego sytuacja finansowa poprawiła się. Nie było możliwe aby Nikoliew oddał pieniądze na czas! Gdyby poprosił o prolongatę terminu, Johausen okazałby się bezlitosny! Ta decyzja nie dotyczyła przecież zwykłego dłużnika, lecz jego przeciwnika politycznego, którego pozbyłby się jednym posunięciem.

Bracia Johausen nie domyślali się zupełnie, że niespodziewane wydarzenie, zgoła nieprawdopodobne, przyjdzie w sukurs ich zamierzeniom. Gdyby mogli dysponować piorunem z niebios, ten nie ugodziłby mocniej ich cieszącego się wielką popularnością rywala.

Tymczasem Trankel, zgodnie z poleceniem swego pana, spieszył się – być może to stwierdzenie nieco mija się z prawdą – by je wykonać. Ze zmieszaną miną i na drżących nogach, lecz jak człowiek znający drogę do biura policji, którą wiele razy przemierzał, wyszedł z banku, pozostawił po lewej stronie pałac o żółtych murach – rezydencję gubernatora prowincji i przeszedł pomiędzy budami stojącymi na targowisku, gdzie sprzedaje się wszystko, co tylko nadaje się do sprzedaży: rupiecie, drobiazgi artystyczne o wątpliwej wartości, znoszone rzeczy kiepskiej jakości, dewocjonalia i naczynia kuchenne. Pragnąc dodać sobie odwagi, zamówił filiżankę gorącej herbaty z dodatkiem wódki, na sprzedawaniu której wędrowni kramarze robią niezły interes. Rzuciwszy przelotne spojrzenie na młode praczki w pralni, przeszedł ulicami, po których galernicy ciągnęli wózki, pracując pod okiem dozorców więziennych, pełen uznania dla tych dzielnych ludzi, których nie okrywa niesławą skazanie na ciężkie więzienie za jakieś wykroczenia dyscyplinarne. Wreszcie, nie spiesząc się, dotarł do biura policji. Tam został przywitany jak stary, dobry znajomy. Wyciągnęło się do niego kilka rąk, które serdecznie uściskał.
– Ach, to ty, Trankel! – powiedział jeden z policjantów. – Nie widzieliśmy cię dość długo, przeszło sześć miesięcy, jak mi się zdaje…
– Nie, to nie było tak dawno! – odparł Trankel.
– Kto cię przysłał?
– Mój pan, Frank Johausen.
– Wiemy, wiemy… Chcesz zapewne mówić z majorem Verderem?
– Jeśli byłoby to możliwe…
– Właśnie wszedł do swego biura i jeżeli zechcesz zadać sobie trochę trudu i udać się tam, będzie zachwycony, gdy ciebie zobaczy.

Trankel, wielce zaszczycony, poszedł do gabinetu majora i delikatnie zapukał do drzwi. Po lakonicznym zaproszeniu, które dobiegło z wnętrza, służący wszedł do pokoju.

Major, siedząc za biurkiem, wertował plik dokumentów. Podniósł wzrok na wchodzącego i powiedział:
– O, to ty, Trankel?
– We własnej osobie, panie majorze.
– I przychodzisz…?
– Z polecenia pana Johausena.
– Coś poważnego
– Samowar, który uparł się, aby tego ranka nie funkcjonować…
– Ponieważ zapomniałeś pod nim zapalić, czyż nie tak? – zapytał major, uśmiechając się.
– Być może.
– Ile?
– Oto przekaz.

Trankel wręczył majorowi kartkę przekazaną mu przez bankiera.

Major przeczytał wiadomość.
– Ech, to nic wielkiego… – stwierdził.
– Hmm! – mruknął Trankel.
– Zaledwie dwadzieścia pięć batów!

Oczywiście Trankel wolałby, aby skończyło się na jednym tuzinie.
– No cóż – stwierdził major – żebyś dłużej nie czekał, trzeba spełnić prośbę!
I zawołał jednego z agentów.

Policjant wszedł i stanął w postawie wojskowej.
– Dwadzieścia pięć uderzeń rózgą, ale niezbyt mocno… Jak dla przyjaciela! – rozkazał major. – Ech, gdyby to był Słowianin! Trankel, idź się rozebrać i, kiedy już będzie po wszystkim, wróć po swoje pokwitowanie…
– Dziękuję, panie majorze!

Trankel opuścił gabinet i podążył za policjantem do pokoju, w którym miała zostać wykonana egzekucja. Nie miał co narzekać, gdyż potraktowano go jak przyjaciela, jak kogoś dobrze znajomego.

Służący rozebrał się do połowy, ukazując goły tors, następnie pochylił się i napiął grzbiet, podczas gdy policjant, z rózgą w ręku, gotował się do wymierzenia kary.

W chwili, gdy agent miał wymierzyć pierwsze z owych dwudziestu pięciu uderzeń, przed drzwiami biura policji rozległ się przeraźliwy hałas. Jakiś człowiek, cały zasapany od szybkiego biegu, krzyczał głośno:
– Majorze Verder! Majorze Verder!

Rózga uniesiona nad plecami Trankela zatrzymała się, a policjant poszedł otworzyć drzwi, żeby zobaczyć, co się stało. Trankel, nie mniej zaciekawiony, nie mając nic innego do roboty, poszedł za agentem.

Po tym okrzyku major otworzył drzwi gabinetu i stanął w progu.
– Co się tam dzieje? – zapytał żywo.

Mężczyzna podszedł do niego, sięgnął ręką do czapki i podał mu depeszę telegraficzną, mówiąc:
– Popełniono zbrodnię…
– Kiedy?
– Tej nocy.
– Jaką zbrodnię?
– Zabójstwo…
– Gdzie?
– Przy drodze do Parnawy, w gospodzie „Pod Złamanym Krzyżem”…
– Kto jest ofiarą?
– Kurier z banku Johausenów!
– Jak to, ten biedny Poch!? – krzyknął Trankel. – Mój przyjaciel Poch?
– Znane są motywy zbrodni? – spytał major Verder.
– Kradzież, ponieważ w pokoju, w którym dokonano zabójstwa, znaleziono pusty pugilares Pocha.
– Wiadomo, co zawierał?
– Nie wiadomo, panie majorze, lecz z pewnością dowiemy się w banku.

Depesza, wysłana z Parnawy, nie zawierała niczego więcej ponad to, o czym dowiedział się w biurze telegraficznym oddawca depeszy.

Major zwrócił się do agentów, mówiąc:
– Ty zawiadomisz sędziego Kerstorfa.
– Tak jest, panie majorze.
– Ty biegnij po doktora Haminego.
– Rozkaz, panie majorze!
– Powiedzcie im, żeby natychmiast udali się do banku Johausena, gdzie będę ich oczekiwał.

Agenci pospiesznie opuścili biuro policji, a kilka chwil później to samo uczynił major Verder i skierował swe kroki do banku.
Oto dlaczego, dzięki zamieszaniu, wywołanemu nową zbrodnią, Trankel nie otrzymał tego dnia dwudziestu pięciu uderzeń rózgą, które należały mu się za uchybienie w pełnieniu obowiązków służącego.

 

Następny rozdział powieści na kolejnej stronie: