Tragedia w Inflantach, Juliusz Verne

0
582

Rozdział I. Przekroczenie granicy

Pośród ciemnej nocy jakiś samotny człowiek przemykał się jak wilk pomiędzy złomami lodu nagromadzonymi w wyniku długiej, mroźnej zimy. Ocieplane spodnie, „chałat”1 – rodzaj szorstkiego płaszcza zrobionego z krowiej sierści – oraz czapka z opuszczonymi nausznikami niezbyt dobrze chroniły go przed uderzeniami północnego wiatru. Usta i ręce pokrywały bolesne spękania, a końce palców zupełnie zesztywniały. Poruszał się w głębokich ciemnościach. Chociaż był początek kwietnia, to jednak na szerokości geograficznej wynoszącej pięćdziesiąt osiem stopni chmury przesuwały się nisko nad ziemią, grożąc w każdej chwili opadami śniegu. Posuwał się cały czas naprzód, obawiając się, iż gdy się zatrzyma, nie będzie miał już sił iść dalej.

Jednakże około jedenastej ów osobnik przystanął. Powodem tego nie był fakt, że nogi odmówiły mu posłuszeństwa, zabrakło mu oddechu czy też pokonało go zmęczenie. Nie, jego energia fizyczna dorównywała sile moralnej. Zatrzymawszy się, mężczyzna zawołał silnym głosem, z którego przebijał patriotyzm:
– Nareszcie jestem na granicy!… Granicy Inflant!… Granicy ojczyzny!

Szerokim gestem objął przestrzeń rozciągającą się przed nim w kierunku zachodnim. Uderzył silnie nogą o ziemię pokrytą białym całunem, jakby chciał zostawić ślad na zakończenie ostatniego etapu swej podróży!

Przybywał z daleka, z bardzo daleka. Przebył tysiące wiorst2, stawiając czoła wielu niebezpieczeństwom dzięki swej odwadze, pokonując je swoją inteligencją i siłą, swoją wytrzymałością wypróbowaną w tylu sytuacjach.

Uciekał tak już przeszło dwa miesiące, zawsze kierując się ku zachodowi słońca. Przebiegał niekończące się połacie stepów, ciągle klucząc, aby uniknąć posterunków Kozaków. Pokonywał niebezpieczne i kręte przełęcze wysokich gór, stale przybliżając się do środkowych obszarów Imperium Rosyjskiego, nad którymi policja sprawowała tak szczegółowy nadzór! Nareszcie, prawie cudem uniknąwszy spotkań z policją, w których mógłby postradać życie, mógł zawołać: „Granica inflancka… nareszcie granica!”

Lecz czy za nią był kraj gościnny, do którego po długich latach powraca wygnaniec, nie musząc już niczego się obawiać! Czy była to ziemia rodzinna zapewniająca mu bezpieczeństwo, gdzie z otwartymi ramionami czekała na niego rodzina, gdzie żona i dzieci oczekiwały jego przybycia, chyba że przez zaskoczenie swoim niespodziewanym powrotem chciał im sprawić wielką radość?

Niestety! Ta kraina była tylko kolejnym etapem na drodze ucieczki zbiega, który starał się dotrzeć do najbliższego portu morskiego, gdzie wsiądzie na jakiś statek, nie budząc niczyich podejrzeń. Bezpieczny będzie dopiero wtedy, gdy wybrzeże inflanckie zniknie za horyzontem.
„Granica” – tak powiedział ten człowiek. Ale co to była za granica, skoro nie wyznaczał jej ani bieg rzeki, ani wznoszący się łańcuch górski, ani też zwarty kompleks leśny? Czyżby nie istniał żaden zarys tej linii, mogący dać się określić geograficznie?

W rzeczy samej jednak istniała tu granica oddzielająca imperium rosyjskie od trzech guberni: Estonii, Inflant3 i Kurlandii, znanych pod ogólną nazwą guberni nadbałtyckich4. W tym miejscu była to linia – stała zimą a płynna latem – przecinająca z północy na południe jezioro Pejpus.

Kim był ten zbieg, mający około trzydziestu czterech lat, wysoki, silnie zbudowany, o szerokich ramionach, potężnym torsie, mocnych nogach i zdecydowanym chodzie? Spod kaptura nasuniętego głęboko na głowę wysuwała się gęsta, jasna broda, a gdy czasami odchylał go podmuch wiatru, można było dojrzeć dwoje żywych, błyszczących oczu, których blasku nie zdołał przyćmić mroźny wicher. Jego lędźwie otaczał pas z szerokimi zakładkami, ukrywającymi cienką skórzaną sakiewkę, w której trzymał cały swój majątek, ograniczający się do kilku papierowych rubli, co z pewnością nie wystarczyłoby na dłuższą podróż. Wyposażenie uzupełniał sześciostrzałowy pistolet, nóż schowany w skórzanej pochwie, torba, w której znajdowały się jeszcze resztki żywności, manierka wypełniona do połowy wódką oraz solidny kij. Torba, manierka, a nawet sakiewka były dla uciekiniera przedmiotami mniej cennymi od broni, której nie zawahałby się użyć w razie ataku dzikich zwierząt czy też agentów policji.

Człowiek ów podróżował tylko nocą, starając się bardzo usilnie dotrzeć niepostrzeżenie do jednego z portów położonych nad Bałtykiem lub w Zatoce Fińskiej. Aż do tej pory, podczas najeżonej niebezpieczeństwami drogi, udawało mu się spokojnie przemykać, mimo że z oczywistych powodów nie posiadał podorożnej, owego dokumentu wystawianego przez władze wojskowe, a którego okazywania żądali dowódcy posterunków imperium moskiewskiego. Co się jednak stanie, gdy dotrze w pobliże wybrzeża, gdzie nadzór jest jeszcze bardziej surowy?… Nie było wątpliwości, że powiadomiono już władze o jego ucieczce i musiano go poszukiwać z takim samym staraniem, i ścigać z taką samą zaciekłością, jakby był zwykłym kryminalistą, chociaż zaliczany był do kategorii przestępców politycznych. Doprawdy, gdyby na granicy Inflant opuściło go szczęście, tak sprzyjające mu do tej pory, jego zamierzenia spaliłyby na panewce.

Jezioro Pejpus, na około sto dwadzieścia wiorst długie, szerokie na sześćdziesiąt, zaludniają w porze letniej rybacy, eksploatując jego wody zasobne w ryby. Żegluje się po nim, używając ciężkich łodzi, zwanych „strużami”, zbudowanych z zaledwie nieco obrobionych pni drzew i kiepsko oheblowanych desek. Transportuje się nimi przez jezioro i wpadające do niego rzeki do pobliskich miasteczek, a nawet do Zatoki Ryskiej, ładunki zboża, lnu i konopi. Jednakże o tej porze roku, kiedy wiosna bardzo się opóźniła, nie można było żeglować po jeziorze Pejpus, leżącym na wysokich szerokościach geograficznych. Po jego zamarzniętej powierzchni, którą sroga zima jeszcze bardziej utwardziła, mógłby bez obawy przejechać pułk artylerii. W tym czasie była to jedynie rozległa biała płaszczyzna, ze sterczącymi w centralnej części potężnymi blokami lodowymi i ogromnymi zatorami lodowymi przy ujściach rzek.

Tak przedstawiało się owo straszliwe pustkowie, które zbieg przemierzał pewnym krokiem. Dobrze znał te okolice i dlatego maszerował szybko, licząc na to, że przed wschodem słońca dotrze do zachodniego brzegu jeziora.
– Jest dopiero druga w nocy – mówił do siebie. – Mam jeszcze przed sobą ponad dwadzieścia wiorst do zrobienia i wtedy, jeżeli nic nie stanie mi na przeszkodzie, znajdę jaką rybacką chatę, chatę opuszczoną, w której będę mógł odpocząć aż do wieczora… Będąc u siebie, nie muszę już zdawać się na los szczęścia.

Wyglądało na to, że zapomniał o zmęczeniu i powracała mu pewność siebie. Jeżeli nawet miałby pecha i agenci ponownie wpadliby na jego trop, potrafiłby im się wymknąć.

Zbieg, bojąc się, aby przy pierwszych blaskach świtu nie dostrzeżono go na rozległej powierzchni jeziora Pejpus, podwoił wysiłki. Pokrzepił się kilkoma łykami mocnej wódki i ruszył jeszcze szybciej, nie pozwalając sobie nawet na najkrótszy odpoczynek. Dlatego też około czwartej nad ranem zamajaczyły na widnokręgu, rozrzucone w nieładzie, pojedyncze, pokryte szronem sosny oraz kępy brzózek i klonów.
Był tam stały ląd. Czyhało tam także większe niebezpieczeństwo.

Granica Inflant biegnie przez środek jeziora Pejpus. Zrozumiałe jest zatem, że akurat na tej linii nie postawiono posterunków straży granicznej. Przeniesione one zostały na zachodni brzeg jeziora, do którego w czasie letniej pory można było dopłynąć „strużami”.

Zbieg wiedział o tym i nie był wcale zdziwiony, zobaczywszy niewyraźnie błyszczące światełko, tworzące wyłom w zasłonie gęstych mgieł.
– Porusza się ten ognik czy się nie porusza? – pytał sam siebie, zatrzymując się przy jednym z lodowych bloków wznoszących się wokół niego.
Jeśli to światło przemieszczałoby się, znaczyłoby to prawdopodobnie, iż pochodzi z latarni oświetlającej drogę straży granicznej, patrolującej tę część jeziora Pejpus. Zbieg nie musiał wcale zetknąć się z nim na swojej drodze.

Gdyby natomiast światło stało w miejscu, to znaczyłoby, iż pochodzi z wnętrza jednego z posterunków rozmieszczonych na brzegu jeziora, ponieważ o tej porze roku rybacy jeszcze nie powrócili do swoich chałup, czekając na ruszenie lodów, które zwykle miało miejsce w drugiej połowie kwietnia. Tak czy inaczej, ostrożność nakazywała kierować się na lewo albo na prawo od źródła światła, aby nie zostać zauważonym przez strażników.
Zbieg skierował kroki w lewą stronę, gdyż wydawało mu się – na ile można było to ocenić poprzez mgły powoli podnoszące się pod wpływem rannego wietrzyka – że w tej stronie drzewa rosły gęściej. W przypadku pościgu może zdołałby ukryć się pomiędzy nimi, a następnie znalazłby okazję do dalszej ucieczki.

Zaledwie uszedł z pięćdziesiąt kroków, gdy nagle z prawej strony rozległo się donośne: „Kto tam?!”
Owo „Kto tam?”, wypowiedziane z silnym akcentem germańskim, bardzo podobnym do niemieckiego Wer da, wywarło bardzo nieprzyjemne wrażenie na tym, do którego było skierowane. Dodać trzeba zresztą, iż język niemiecki w prowincjach nadbałtyckich był często używany, jeżeli nie przez wieśniaków, to przynajmniej przez mieszkańców miast.

Zbieg nie odpowiedział na owo „Kto tam?”, lecz czym prędzej upadł na lód, twarzą do ziemi. Była to dobra myśl, bowiem prawie natychmiast rozległ się huk wystrzału i niechybnie zostałby trafiony kulą prosto w pierś. Czy jednak zdoła ujść strażnikom, którzy z pewnością go zauważyli? W to, że go dojrzeli, nie można było wątpić. Świadczyły o tym krzyki i oddany strzał… Jednakże wśród tych ciemności i zalegającej mgły mogli pomyśleć, iż przywidziało im się… Rzeczywiście, zbieg na podstawie rozmowy, jaką prowadzili, zbliżając się w jego kierunku, miał pewne prawo by tak sądzić.
Ci biedacy w znoszonych uniformach koloru żółtawo-zielonkawego, tak łatwo wyciągający rękę po napiwki, dopóki otrzymują nędzne zarobki wypłacane przez tamożnę – rosyjski urząd celny – należeli do jednego z posterunków rozmieszczonych nad jeziorem. Było ich dwóch i powracali właśnie na miejsce postoju, kiedy wydawało im się, iż zauważyli między bryłami lodu niewyraźny cień.
– Jesteś pewny, że kogoś widziałeś? – pytał jeden.
– Tak – odparł drugi. – Jakiś przemytnik, chcący przekraść się do Inflant…
– To nie był pierwszy tej zimy i z pewnością nie ostatni. Myślę, że udało mu się zbiec, ponieważ nie znaleźliśmy jego ciała!
– No cóż… – odezwał się ten, który strzelał – trudno trafić przy takiej mgle. Szkoda, że go nie zastrzeliłem. Przemytnik ma zawsze przy sobie pełną manierkę. Jako dobrzy towarzysze, podzielilibyśmy się z nim…
– A gdyby miał jeszcze coś, czym dałoby się napełnić żołądek! – dodał drugi.

Strażnicy kontynuowali poszukiwania, niewątpliwie bardziej znęceni myślą pokrzepienia się dużą porcją wódki niż chęcią ujęcia jakiegoś tam przemytnika. Byłby to zupełnie niepotrzebny wysiłek.

Jak tylko zbieg upewnił się, iż oddalili się dostatecznie daleko, ruszył natychmiast w dalszą drogę, kierując się ku brzegowi jeziora, i jeszcze przed wschodem słońca udało mu się znaleźć schronienie w opuszczonej słomianej chacie, położonej trzy wiorsty na południe od posterunku straży.

Niewątpliwie ostrożność nakazywała czuwać przez cały dzień, obserwować, być stale gotowym na nieprzewidziane zdarzenie, a nawet przygotowanym do ucieczki, gdyby strażnicy zaczęli prowadzić poszukiwania w pobliżu tej chaty. Jednakże człowiek ów, dotąd tak wytrzymały, złamany zmęczeniem, nie zdołał oprzeć się ogarniającemu go snu. Ułożył się zatem w kącie chaty, okrył kaftanem i zasnął głęboko. Sporo czasu upłynęło, zanim wreszcie się przebudził.

Była wówczas trzecia po południu. Na szczęście strażnicy nie zamierzali wcale opuszczać swego posterunku, zadowoliwszy się tym jednym strzałem oddanym w nocy, będąc prawie zupełnie przekonanymi, iż była to pomyłka. Zbieg mógł się tylko cieszyć, że udało mu się uniknąć pierwszego niebezpieczeństwa przy przekraczaniu granicy swego kraju.

Ledwo się obudził, zadowolony, iż zaspokoił potrzebę snu, zabrał się natychmiast do jedzenia. Zapasy żywności znajdujące się w torbie mogły mu starczyć zaledwie na jeden lub dwa posiłki. Należało je jak najszybciej odnowić przy najbliższej okazji, tak samo jak napełnić manierkę wódką, której ostatnie krople przed chwilą wysączył.

– Wieśniacy nigdy mnie nie zawiedli – mówił do siebie – a ci mieszkańcy Inflant mnie, podobnie jak oni Słowianina, nie zostawią w biedzie!

Miał rację, lecz nie mógłby na to liczyć, gdyby nieprzyjazny przypadek zawiódł go do karczmy zarządzanej przez karczmarza pochodzenia niemieckiego, co często miało miejsce w tych okolicach. Ten z pewnością nie ugościłby Rosjanina w podobny sposób jak wieśniacy imperium moskiewskiego.

Nie potrzebował zresztą uciekać się do ludzkiego miłosierdzia. Przecież miał jeszcze w zanadrzu kilka rubli, które powinny wystarczyć na pokrycie wydatków aż do końca podróży, przynajmniej na terenie Inflant. To wszystko prawda, lecz jak dostać się na statek? Nad tym zastanowi się później. Teraz najważniejszą sprawą było nie dać się złapać i dotrzeć do jakiegoś portu położonego w Zatoce Ryskiej lub innej części Bałtyku. Na dotarcie do tego celu musiał skierować wszystkie swoje siły.

Jak tylko uznał, że zrobiło się już dostateczne ciemno – a było to około siódmej wieczorem – zbieg opatrzył swój rewolwer i opuścił chatę. W ciągu dnia wiatr zaczął wiać z południa. Temperatura podniosła się do zera stopni, a na warstwie śniegu pojawiły się ciemne plamy, zapowiadające rychłą odwilż.
Okolica przedstawiała się dość monotonnie. Jak okiem sięgnąć rozciągała się równina, a tylko na północnym zachodzie ukazywało się kilka wzniesień, których wysokość nie przekraczała stu do stu pięćdziesięciu metrów. Poruszanie się po takich rozległych płaszczyznach nie przedstawiało żadnych trudności dla piechura, chyba że odwilż uczyniłaby tę ziemię chwilowo niedostępną, czego ów zbieg mógł się obawiać.

Ważną rzeczą było zatem dostać się do portu, a gdyby lody ruszyły wcześniej niż zazwyczaj, byłaby to sprzyjająca okoliczność, gdyż można by skorzystać z drogi wodnej.

W odległości piętnastu wiorst od jeziora Pejpus leżało miasteczko Ecks5, w pobliże którego zbieg dotarł przed szóstą rano, lecz, zachowując ostrożność, postanowił je ominąć. Wolał nie narażać się na spotkanie z agentami policji, na pytania o dokumenty, które z pewnością wprawiłyby go w zakłopotanie. Wcale też nie zamierzał szukać w tym miasteczku schronienia, które w końcu znalazł wiorstę dalej, w starej, porzuconej ruderze, gdzie spędził cały dzień. W dalszą drogę ruszył około szóstej wieczorem i skierował się na południowy zachód, w stronę rzeki Embach6, wypływającej z północnego krańca jeziora Watzjero7, do której dotarł po przejściu jedenastu wiorst.

W tym miejscu, zamiast przedzierać się przez gęsto rosnące nad jej brzegiem olchy i klony, zbieg wybrał łatwiejszą drogę po lodzie, trzymającym się jeszcze dość mocno. Wówczas z nisko położonych chmur zaczął padać dość ulewny deszcz, powodując rozmiękczenie pokrywy śnieżnej. Symptomy mającej wkrótce nastąpić odwilży były aż nadto widoczne i bliski był dzień, gdy lód zacznie pękać na powierzchni jezior i rzek tej krainy.

Zbieg szedł szybkim krokiem, aby jeszcze przed świtem dostać się na cypel jeziora. Do przebycia miał prawie dwadzieścia pięć wiorst, co było dużym wysiłkiem dla człowieka tak umęczonego. A przecież tej nocy miał pokonać łącznie około pięćdziesięciu wiorst, czyli nieco ponad dwanaście mil francuskich8. Wraz z nastaniem dnia zamierzał przeznaczyć dziesięć godzin na tak potrzebny odpoczynek.

Ogólnie rzecz biorąc, deszczowa pogoda całkowicie nie sprzyjała poczynaniom zbiega. W mroźnym i suchym powietrzu mógłby maszerować łatwiej i szybciej. Co prawda po gładkiej lodowej powierzchni Embachu mógł stąpać pewniej niż po rozmiękłych, błotnistych i urwistych brzegach rzeki. Lecz odzywające się tu i tam głuche trzaski, tworzące się pęknięcia i szczeliny, wskazywały, że wkrótce utworzą się kry i zaczną spływać z nurtem rzeki. Człowiek poruszający się na własnych nogach mógłby przebyć rzekę jedynie wpław. Biorąc to wszystko pod uwagę, należało rzadziej odpoczywać.
Ten człowiek wiedział o tym doskonale i starał się wyzwolić w sobie dodatkowe zapasy energii. Otulił się szczelnie kaftanem, co chroniło go przed ostrymi podmuchami wiatru. Buty miał porządne, niedawno naprawione, a podeszwy, wzmocnione wbitymi w nie dużymi gwoździami, pozwalały na swobodny marsz po śliskiej powierzchni lodu. Ponadto nie musiał szukać drogi wśród ciemności, bowiem Embach prowadził go prosto do wyznaczonego celu.

Do trzeciej nad ranem przeszedł dwadzieścia wiorst. Za dwie godziny, jeszcze przed świtem, znajdzie zapewne miejsce na odpoczynek. Tym razem jeszcze nie chciał ryzykować, by zajść do jakiegoś miasteczka i szukać schronienia oraz posiłku w oberży, gdyż miał zapasy na cały dzień. Wystarczy mu jakiekolwiek schronienie, byle miał aż do wieczora zapewnione bezpieczeństwo. Z pewnością w lasach otaczających północny kraniec jeziora Vört natrafi na chaty drwali, niezamieszkałe podczas zimy. Wystarczy mu nieco węgla, który znajdzie w chacie, i suche gałęzie, aby rozpalić suty ogień, przy którym ogrzeje – jeśli można się tak wyrazić – i duszę i ciało. Nie musiał się także obawiać, iż na tym rozległym pustkowiu zdradzi go dym z ogniska.
Doprawdy, tegoroczna zima była bardzo ciężka, lecz właśnie ta srogość sprzyjała zbiegowi podczas ucieczki przez ziemię rosyjską!

A zresztą – czyż zima nie jest przyjacielem Rosjan i czyż oni – według podań słowiańskich – nie są pewni jej gruboskórnej, ale zawsze, przyjaźni?

Nagle od strony lewego brzegu Embachu rozległo się przeraźliwe wycie. Nie było żadnych wątpliwości – to było wycie dzikiego zwierza znajdującego się kilkaset kroków od zbiega. Zwierz ten zbliżał się czy oddalał? Ciemności nie pozwalały na dokładną ocenę sytuacji.

Mężczyzna zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Podwoił czujność, nie chcąc dać się zaskoczyć. Wycie powtórzyło się kilkakrotnie, za każdym razem coraz silniejsze. Niebawem odpowiedziały mu inne ryki. Nie było wątpliwości. Brzegiem rzeki pędziło stado dzikich zwierząt, które być może wyczuły obecność człowieka. Ponieważ ten ponury koncert rozlegał się z taką gwałtownością, zbieg był przekonany, że wkrótce zostanie zaatakowany.
– To wilki… – szeptał. – Są już coraz bliżej…

Położenie było nadzwyczaj groźne, bowiem owe zwierzęta, wygłodzone w czasie surowej zimy, są straszne. Człowiek śmiały i silny, potrafiący zachować zimną krew, mając tylko mocny kij w ręce, nie musi obawiać się pojedynczego osobnika. Trudno jednak opędzić się od bandy złożonej z pół tuzina tych zwierząt, mając do dyspozycji pistolet, tym bardziej że przecież nie każdy strzał zabija.

Nie można było nawet marzyć o znalezieniu jakiegoś schronienia, aby uniknąć starcia. Brzegi Embachu były niskie i obnażone. Ani jednego drzewa, na które można by się wdrapać. Gromada wilków znajdowała się o pięćdziesiąt kroków. Jedynym ratunkiem było uciekać co sił w nogach, ponieważ nie było zbyt wielkiej nadziei na to, by oddalić się od tych żarłocznych zwierząt, następnie zatrzymać się i stawić czoła ich atakowi. Tak zrobił ów człowiek, lecz wkrótce zrozumiał, że wilki znajdują się tuż, tuż, bowiem usłyszał ich wycie rozlegające się o jakieś dwadzieścia kroków za nim. Zatrzymał się i rozejrzał wokoło. Wydawało mu się, iż ciemności rozświetlają błyszczące punkciki, żarzące się jak gorejące węgielki.

Były to ślepia wilków – tych wilków zmizerowanych, wychudzonych, które długi post uczynił jeszcze bardziej dzikimi, spragnionymi łupu znajdującego się w zasięgu ich zębów.

Zbieg obrócił się w kierunku stada, trzymając w jednej ręce pistolet, a w drugiej kij. Lepiej jednak było nie używać broni palnej, gdyby wystarczył tylko kij, bowiem huk strzałów mógł zwrócić uwagę agentów policji patrolujących ten rejon kraju.

Mężczyzna zaparł się mocno nogami i oswobodził ramiona od ściskającego je kaftana. Wywinął kijem szybkiego młyńca, zatrzymując te z wilków, które zbliżyły się do niego, a jednego z nich, chcącego mu skoczyć do gardła, położył na miejscu.

Jednak pozostałe zwierzęta wcale się nie przestraszyły. Było ich zbyt dużo, aby zbiegowi udawało się zabijać je kolejno, nie używając pistoletu. Zresztą za drugim razem tak silnie uderzył następnego drapieżnika w łeb, że kij złamał mu się w ręku.

Nieznajomy ponownie rzucił się do ucieczki, a kiedy pozostałe wilki ruszyły w ślad za nim, odwrócił się i strzelił cztery razy. Dwa zwierzęta, śmiertelnie ranione, upadły na lód, barwiąc go swoją krwią. Tymczasem ostatnie dwie kule chybiły celu, powstrzymując jednak pozostałe wilki w odległości dwudziestu kroków.

Zbieg nie miał czasu, by ponownie nabić pistolet, a drapieżniki znowu rzuciły się za nim w pogoń. Po przebiegnięciu około dwustu kroków zaczęły chwytać poły jego kaftana, którego podarte kawałki pozostawały im w pyskach. Nieznajomy poczuł na sobie ich gorący oddech. Gdyby w tej chwili przewrócił się, byłoby już po nim. Nie zdołałby już podnieść się, a rozszalałe zwierzęta rozszarpałyby go natychmiast.

Czyżby zatem wybiła jego ostatnia godzina? Doświadczył tylu ciężkich przeżyć, pokonał tyle niebezpieczeństw, doznał tylu trudów, aby dostać się do kraju rodzinnego i teraz miałby pozostawić tu swoje kości?

Wreszcie, przy pierwszych blaskach świtu, ujrzał kraniec jeziora. Deszcz przestał padać, a całą okolicę okrywała lekka mgła. Wilki rzuciły się na swoją ofiarę, rozdającą razy kolbą pistoletu, na co odpowiadały uderzeniami kłów i pazurów.

W pewnej chwili mężczyzna potknął się o jakąś drabinę. O co opierała się ta drabina? W tej chwili nie miało to znaczenia. Gdyby udało mu wspiąć się na jej szczeble, bestie nie dałyby rady podążać za nim i chwilowo byłby bezpieczny.

Drabina była lekko nachylona i – rzecz dość dziwna – nie dotykała ziemi, jakby była zawieszona w powietrzu. Opary mgły nie pozwalały jednak dostrzec, o co opierała się swoim drugim końcem.

Zbieg chwycił się drabiny, jak umiał najwyżej, i przeskoczył przez dolne szczeble w chwili, gdy dwa wilki rzuciły się na niego. Zdołały jednak tylko rozerwać kłami skórę butów.

Tymczasem drabina zatrzeszczała złowrogo i zaczęła chwiać się pod ciężarem mężczyzny. Czyżby miała się urwać? Gdyby to się stało, zbieg zostałby rozszarpany przez bestie i zjedzony żywcem…

Drabina jednak wytrzymała i mężczyzna zdołał dosięgnąć ostatnich szczebli ze zręcznością majtka wspinającego się po wyblinkach want9. Tam zauważył jakąś wystającą belkę, rodzaj grubej piasty, na której udało mu się usiąść okrakiem. Znalazł się w miejscu, gdzie nie mogły dosięgnąć go wilki, które miotały się jak wściekłe u stóp drabiny, napełniając powietrze przeraźliwym wyciem.

 

Następny rozdział powieści na kolejnej stronie: