Tragedia w Inflantach, Juliusz Verne

0
597

Rozdział IV. W dyliżansie pocztowym

W owym czasie środki transportu, którymi można było przemierzać bezkresne równiny prowincji nadbałtyckich, ograniczały się do dwóch rodzajów pojazdów, chyba że podróżny wolał poruszać się piechotą lub na koniu. Istniała tylko jedna linia kolejowa biegnąca wzdłuż wybrzeża morskiego Estonii i okrążająca Zatokę Fińską. Podczas gdy Rewel posiadał komunikację z Petersburgiem, dwóch innych głównych miast – Rygi i Mitawy – stolic Łotwy i Kurlandii, nie łączyła ze stolicą imperium rosyjskiego żadna linia kolejowa. Telega i dyliżans pocztowy – tylko te dwa środki lokomocji pozostawały do dyspozycji podróżnych.

Wiadomo czym była telega – prymitywną furą, bez gwoździ i bez okuć, której poszczególne części połączone były za pomocą sznurów. Za ławkę służył wór ze skórami, albo zwyczajnie bagaże. Należało dodatkowo zadbać o siebie i przywiązać się rzemieniem, jeżeli chciało się uchronić przez upadkami na tych bardzo wyboistych drogach.

Dyliżans pocztowy był nieco wygodniejszy. To nie była już fura, to był pojazd, którego wygoda pozostawiała niewątpliwie wiele do życzenia, lecz przynajmniej chronił przed deszczem i wiatrem. Mogły nim podróżować tylko cztery osoby.

Pojazd przewożący osoby pomiędzy Rygą i Rewlem kursował wówczas tylko dwa razy w tygodniu.

Rozumie się samo przez się, że w czasie zimy ani dyliżans pocztowy, ani telega, ani żaden inny pojazd na kołach nie mógł poruszać się po oblodzonych drogach. Zastępowano je, zresztą z korzyścią dla podróżnych, perklwszojem, rodzajem ciężkich sań na płozach, które zaprzęgi ciągnęły z wielką prędkością po ośnieżonych stepach prowincji nadbałtyckich.

Tego ranka – a było to trzynastego kwietnia – dyliżans pocztowy udający się do Rewla oczekiwał tylko na jednego pasażera, który poprzedniego dnia zarezerwował miejsce. Człowiek, który zjawił się w chwili odjazdu, miał około pięćdziesiąt lat, pogodne usposobienie, wesołą twarz i uśmiechnięte usta. Ubrany był ciepło w obszerną opończę, pod którą nosił marynarkę z grubego sukna. Pod ramieniem ściskał kurczowo pugilares.

Kiedy wszedł do biura, został powitany przez poczthaltera dyliżansu pocztowego takimi słowami:
– A więc to ty, Poch, zarezerwowałeś miejsce w dyliżansie?
– Osobiście, Broks.
– Ach, już telega ci nie wystarcza! Potrzebujesz dobrego pojazdu z trzema końmi…
– I porządnego poczthaltera, takiego jak ty, mój stary przyjacielu…
– Hejże ojczulku, widzę, że nie liczysz się z wydatkami…
– Nie, zwłaszcza, że to nie ja płacę!
– A więc kto?
– Mój pryncypał, pan Frank Johausen.
– Och! – zawołał poczthalter. – Ten mógłby, gdyby tylko zechciał, wykupić wszystkie miejsca w dyliżansie.
– Jest tak, jak mówisz, Broksie, ale ja wykupiłem tylko jedno miejsce, mając nadzieję, że będę miał towarzyszy podróży! Wtedy nie nudzi się w drodze…
– Ech, biedny Pochu, tym razem podróż odbędziesz sam! Nie zdarza się to często, ale dzisiaj tak się stało. Nikt nie wykupił miejsca, tylko ty…
– Jak to? Nikt?
– Nikt, a jeżeli nikt nie dosiądzie się po drodze, będziesz musiał rozmawiać tylko ze mną. No, nie martw się! Wiesz dobrze, że nie lękam się krótkiej pogawędki…
– Ani ja, Broksie.
– Dokąd jedziesz?
– Aż do samego końca, do Rewla. Udaję się do banku współpracującego z firmą braci Johausen.

I Poch, mrugając okiem, wskazał na pugilares, ściskany pod ręką, który przywiązany był do pasa miedzianym łańcuszkiem.
– Ech, ojczulku! Lepiej o tym nie rozmawiać! – powiedział Broks. – Już nie jesteśmy sami.

Istotnie, w tej chwili właśnie wszedł do biura nowy podróżny, który mógł zauważyć wymowny ruch kuriera banku. Człowiek ten, szczelnie otulony opończą, z kapturem nasuniętym na oczy, wyglądał jak ktoś, kto się usilnie stara, aby nie zostać rozpoznanym. Zbliżył się do poczthaltera i spytał:
– Ma pan jeszcze jedno wolne miejsce w dyliżansie?
– Pozostały trzy – odparł Broks.
– Jedno mi wystarczy.
– Do Rewla?
– Tak… do Rewla – po krótkim wahaniu odparł podróżny.

Mówiąc to, zapłacił rublami za bilet do miejsca przeznaczenia, czyli za dwieście czterdzieści wiorst.

Następnie zapytał krótko:
– O której odjeżdżamy?
– Za dziesięć minut.
– Dokąd dojedziemy dzisiaj wieczorem?
– Do Parnawy, o ile pozwoli na to pogoda… Różnie bywa z tymi zawiejami śnieżnymi…
– Czy nasza podróż może ulec opóźnieniu? – spytał kurier banku.
– Hm, nie podoba mi się niebo! – rzekł Broks. – Chmury pędzą z wielką szybkością! Może skończy się tylko ulewą. Lecz jeśli zacznie padać śnieg…
– A zatem, Broksie, gdy nie będziemy żałować napiwków dla pocztylionów, jutro wieczorem będziemy w Rewlu…
– Należałoby tego sobie życzyć! Zwykle przejeżdżam tę trasę w półtora dnia.
– Nie marudźmy dłużej i ruszajmy w drogę! – odparł Poch.
– Konie zaprzężone – dodał Broks. – Nie czekam już na nikogo. Chodźmy na jednego, Poch! Sznaps czy wódka16?
– Sznaps – odparł kurier banku.

Udali się do położonej naprzeciwko oberży, dając wcześniej znak pocztylionowi, aby poszedł z nimi. Dwie minuty później powrócili do dyliżansu, w którym siedział już nieznajomy podróżny. Poch usadowił się naprzeciw niego i pojazd ruszył.

Trzy konie zaprzężone do dyszli były niewiele większe od osłów, o wypłowiałej maści, długim i twardym włosie, tak chude, iż można było dostrzec wszystkie drgające mięśnie, lecz pełne wigoru. Gwizd jamszczyka17 wystarczał, by biegły szybkim kłusem.

Od wielu już lat Poch należał do personelu banku braci Johausen. Służbę rozpoczął gdy był jeszcze dzieckiem i pozostanie tam zapewne aż do swojego odejścia. Cieszył się pełnym zaufaniem swoich pracodawców, dlatego zlecano mu często przewożenie do innych banków znajdujących się czy to w Rewlu, czy to Parnawie, Mitawie lub Dorpacie, znacznych sum, których obawiano się powierzać pracownikom dyliżansu pocztowego. Ty razem w jego starannie zamkniętym pugilaresie znajdowało się piętnaście tysięcy rubli w banknotach państwowych, co, licząc w stufrankowej biletach francuskich dałoby plik liczący czterysta banknotów. Po oddaniu tej kwoty do banku w Rewlu musiał szybko powrócić do Rygi.

Miał niezmiernie ważny powód, aby śpieszyć się z powrotem, lecz mianowicie jaki, dowiemy się niebawem z jego rozmowy z Broksem.

Jamszczyk, rozłożywszy ramiona, trzymając wodze na modłę rosyjską, ostro poganiał konie. Po minięciu rogatek miasta od strony północnej, wyjechali na szeroki gościniec biegnący wśród pól. W pobliżu Rygi rozciągały się liczne pola uprawne, na których wkrótce miała rozpocząć się orka. Jednakże dziesięć, dwanaście wiorst dalej spojrzenie gubiło się w niezmiernym stepie, którego jednostajność przerywały jedynie – w braku wyniosłości terenu, bardzo rzadkich w prowincjach nadbałtyckich – zwarte kompleksy lasów wiecznie zielonych drzew.

Jak słusznie zauważył Broks, wygląd nieba był bardzo niepokojący. Wiał coraz silniejszy, porywisty wicher, a zawierucha wzmagała się w miarę jak słońce wznosiło się coraz wyżej. Na szczęście wiatr wiał z południowego zachodu.

Mniej więcej co dwadzieścia wiorst zatrzymywano się na stacjach pocztowych, gdzie jednocześnie zmieniano konie i pocztylionów, którzy nimi powozili. Obsługa dyliżansu była dobrze zorganizowana, co pozwalało na w miarę szybką i punktualną podróż.

Ku swemu wielkiemu niezadowoleniu już od momentu, gdy dyliżans ruszył, Poch zrozumiał, iż nie uda mu się nawiązać jakiejś dłuższej pogawędki z towarzyszem podróży. Nieznajomy skulił się w kącie, nasunął na głowę kaptur – co nie pozwalało dojrzeć jego twarzy – i spał lub udawał, że śpi. Kurier banku próbował kilka razy nadaremnie nawiązać z nim rozmowę.

Będąc z natury gadatliwym, postanowił zatem pogawędzić z Broksem, siedzącym na koźle obok jamszczyka i okrytym skórzanym płaszczem. Aby swobodnie rozmawiać wystarczyło opuścić szybkę umieszczoną w przedniej części pojazdu. Ponieważ poczthalter był nie mniej rozmowny niż kurier banku, ich języki nie miały czasu próżnować.
– A więc twierdzisz z całą pewnością, Broksie – pytanie to ponawiał Poch już po raz czwarty – że jutro wieczorem będziemy w Rewlu?
– Oczywiście, jeżeli tylko nie przeszkodzi nam zła pogoda, a zwłaszcza gdy będziemy mogli jechać nocą.
– Czy po przybyciu do Rewla dyliżans wyruszy w powrotną drogę po dwudziestu czterech godzinach?
– Zatrzyma się całą dobę, bowiem w ten sposób ustawiono kursy – odparł Broks.
– I ty odwieziesz mnie do Rygi?
– Osobiście, Poch.
– Na świętego Michała, chciałbym już jechać z powrotem, z tobą ma się rozumieć!
– Ze mną, Pochu? Dziękuję ci za tyle uprzejmości! Skąd jednak ten pośpiech?
– Ponieważ mam dla ciebie zaproszenie, mój Broksie.
– Dla mnie?
– Dla ciebie. Sprawi ci ono przyjemność, gdyż przecież lubisz dobrze zjeść i dobrze wypić w dobrej kompanii.
– Ech! Trzeba być wrogiem samego siebie, żeby tego nie lubić! – stwierdził Broks, oblizując się. – Chodzi o jakiś obiad?
– Coś lepszego niż obiad! O prawdziwą ucztę weselną!
– Weselną? – zawołał poczthalter. – Dlaczego właśnie ja zostałem zaproszony na obiad weselny?
– Ponieważ pan mody zna cię osobiście.
– Zna mnie?
– I panna młoda także!
– Zatem zgadzam się, chociaż nie wiem kim są przyszli małżonkowie…
– Spieszę ci o tym donieść.
– Zanim powiesz Pochu, kim oni są, pozwól mi powiedzieć, że są to zacni ludzie!
– Niewątpliwie są to zacni ludzie, skoro ja jestem tym panem młodym!
– Ty, Pochu!?
– Tak, ja, a panną młodą jest zacna Zinaida Parensow.
– Istotnie to idealna niewiasta… Przyznam się, że się tego nie spodziewałem…
– Dziwisz się?
– Nie. Będziecie stanowili doskonałą parę małżeńską, chociaż, Pochu, stuknęła ci już pięćdziesiątka.
– A Zinaida ma już lat czterdzieści pięć, Broksie. Cóż chcesz, krócej będziemy szczęśliwi, ot i wszystko! Ach, przyjacielu, kochać można się zawsze, ale żenić tylko wtedy, kiedy to jest możliwe. Kiedy to mnie wzięło, miałem dwadzieścia pięć lat, a Zinaida dwadzieścia. Jednakże oboje razem nie posiadaliśmy nawet stu rubli! Najlepszym wyjściem było poczekać. Zostało więc postanowione, że gdy ja zaoszczędzę jakąś okrągłą sumkę i ona również zbierze na swoje wiano podobną kwotę, wtedy dopiero połączymy nasze oszczędności i weźmiemy ślub. Obecnie mamy pieniądze w naszych sakiewkach! Czyż w naszych Inflantach nie spotykamy się z taką sytuacją pośród uboższych ludzi? Zresztą, aby zachować nadzieję przez te długie lata, należy kochać jeszcze mocniej i z jeszcze większą ufnością patrzeć w przyszłość.
– Masz rację, Pochu.
– Teraz mam dobrą pracę w banku Johausenów i zarabiam pięćset rubli rocznie, a bracia obiecali podwyżkę w dniu ślubu. Zinaida zarabia podobnie. Jesteśmy więc bogaci… Bogaci na swój sposób, rozumie się! Oczywiście nie mamy ćwierci tego, co mam w swoim pugilaresie…

Poch nagle urwał, rzucając nieufne spojrzenie na towarzysza podróży, który nieruchomo siedział w kącie i zdawał się drzemać. Może zbyt dużo powiedział na ten temat…

Po chwili jednak mówił dalej:
– Tak, Broksie, jesteśmy bogaci na naszą miarę. Myślę, że mając takie oszczędności, Zinaida będzie mogła kupić mały sklepik spożywczy! Właśnie jeden jest do sprzedania, niedaleko portu…
– A ja tobie zapewnię dobrych klientów, przyjacielu! – zawołał poczthalter.
– Dziękuję Broksie, dziękuję z góry! Co prawda jednak jesteś mi dłużny za miejsce, które wyznaczyłem ci na uczcie weselnej.
– Jakie to miejsce?
– Niedaleko panny młodej! Zobaczysz, jak piękna będzie Zinaida w ślubnej sukni, z wiankiem mirtowym na głowie i naszyjnikiem podarowanym jej przez panią Johausen.
– Wierzę ci Pochu, wierzę! Tak dobra kobieta może być jedynie piękną kobietą… Kiedy ślub?
– Za cztery dni, szesnastego… Dlatego też powtarzam ci nieustannie: każ woźnicom jechać szybciej! Nie będę żałował im napiwków, ale niech nie pozwalają drzemać koniom między dyszlami! Twój dyliżans wiezie pana młodego i nie pozwól, aby zestarzał się zbytnio podczas tej podróży!
– Wtedy Zinaida już by cię nie chciała! – odparł ze śmiechem poczthalter.
– Mów co chcesz, ale gdybym miał nawet dwadzieścia lat więcej, jeszcze by mnie zechciała!

Wynika z tego, że pod wpływem poufnych zwierzeń, jakie kurier banku uczynił swemu przyjacielowi Broksowi, postoje, zroszone licznymi sznapsami, szybko pozostawały w tyle. Nigdy żaden dyliżans z Rygi nie przemierzał drogi w takim tempie.

Krajobraz był ciągle taki sam – wokół ciągnęły się równiny, z których w czasie lata dochodził silny zapach konopi. Stan dróg, najczęściej wytyczonych przez wozy i furmanki, pozostawiał wiele do życzenia. Niekiedy posuwali się skrajem rozległych borów, w których rosły podobnie jak wszędzie te same drzewa, to jest klony, olchy i brzozy, czasem znów ogromne świerki, uginające się pod wichurą. Na drogach i polach prawie nikogo nie było widać. Przecież niedawno skończyła się zima, pod tą szerokością geograficzną bardzo sroga. Dzięki poleceniom Broksa pojazd poruszał się z małymi przerwami od miasteczka do miasteczka, od wsi do wsi, od stacji do stacji. Nie powinni mieć żadnego opóźnienia, a jeśli chodziło o zawieję, to nie należało się jej obawiać tak długo, jak wiatr wiał od tyłu.

W czasie gdy na postojach wyprzęgano znużone konie i zaprzęgano wypoczęte, kurier banku i poczthalter wychodzili z pojazdu. Tymczasem nieznajomy pasażer wcale nie opuszczał swego miejsca i tylko kiedy pozostawał sam, korzystał z tego i rzucał ukradkowe spojrzenia na zewnątrz.
– Nieruchliwy ten nasz towarzysz – powtarzał Poch.
– I nie więcej rozmowny! – dodawał Broks.
– Nie wiesz, kto to taki?
– Nie, nie udało mi się nawet zobaczyć jakiego koloru jest jego broda!
– Przyjrzymy się mu, jak będzie musiał pokazał swoją twarz podczas obiadu, gdy staniemy w południe…
– O ile je więcej niż mówi! – zauważył Broks.

Zanim dojechali do miasteczka, w którym dyliżans miał się zatrzymać w porze obiadowej, ileż to nędznych osad spotkali po drodze: chaty zaledwie nadające się do zamieszkania, lepianki biedaków o niskich, małych oknach i ścianach z desek, przez które z łatwością dostawały się podmuchy zimowego wiatru! A jednak w Inflantach wieśniacy są krzepcy. Mężczyźni o gęstych czuprynach i twardych włosach, kobiety odziane w łachmany, dzieci biegające boso, o wysmarowanych błotem rękach i nogach jak bydło z niechlujnie utrzymywanych obór. Biedni mużykowie18! Jakże cierpią w swoich norach, znosząc letnie upały, chłody zimy, przez cały czas narażeni na deszcz i śnieg! Ich pożywieniem jest ciężki, czarny chleb, który okraszają olejem z konopi, papka z jęczmienia i owsa, bardzo rzadko kilka kawałków słoniny lub solonej wołowiny! Cóż za egzystencja! Oni jednak są do tego przyzwyczajeni i nie znają, co to jest narzekanie. Zresztą, co by im to pomogło?

Wreszcie podróżni zatrzymali się na południowy postój w dość przyzwoitej oberży, położonej przy wjeździe do większej wioski, gdzie podano im bardzo treściwy obiad: zupę z prosięcia, ogórki ułożone w misie solonej wody, duże pajdy chleba, nazywanego „kwaśnym chlebem”19, gdyż wcale nie miał zamiaru dorównania białemu pieczywu, kawałek łososia złowionego w wodach Dźwiny, świeżą słoninę przyrządzoną z warzywami, kawiorem, imbirem i chrzanem oraz konfiturami z leśnych borówek – potrawę o szczególnym smaku. Do picia podano nieśmiertelną herbatę, która płynęła tak obficie, że wystarczyłoby jej do zasilenia wszystkich rzek guberni nadbałtyckich. Krótko mówiąc, był to wspaniały posiłek, który wprawił Pocha i Broksa w dobry humor na resztę dnia.

Wydawało się, że drugi pasażer nie wzruszył się wcale wybornym jedzeniem. Kazał sobie podać osobno do stołu znajdującego się w ciemnym kącie sali. Nieco tylko odsunął kaptur, co pozwoliło zobaczyć zaledwie koniec jego szpakowatej brody. Na próżno kurier banku i poczthalter starali się przyjrzeć mu dokładnie. Szybko spożył posiłek i na długo przed innymi zajął swoje miejsce w pojeździe.

To zachowanie zaintrygowało obu przyjaciół, a szczególnie Pocha, mocno rozżalonego nieudanymi próbami wyciągnięcia choćby słówka od tego milczka.
– A więc nie dowiemy się wcale, kim jest ten osobnik? – zapytał Poch.
– Zaraz ci powiem -odparł Broks.
– Znasz go?
– Tak! Jest to jegomość, który zapłacił za swoje miejsce i to mi wystarcza.

Wyruszono kilka minut po drugiej i dyliżans znowu pędził po drodze. Zaprzęg, zachęcany przez pocztyliona miłymi i pieszczotliwymi nazwami „Dalej, moje gołąbki! Szybciej jaskółeczki!” oraz batem, zaczął pędzić wyciągniętym kłusem.

Bardzo prawdopodobne, iż Poch wyczerpał już cały zapas nowinek, bowiem jego rozmowa z poczthalterem powoli urywała się. Zresztą stał się nieco ociężały z powodu zjedzenia porządnego obiadu. Utopiony w oparach wódki wkrótce zaczął „łowić ryby na wędkę”, jak mawia się o człowieku, którego ogarnia sen i którego głowa kiwa się w jedną i drugą stronę. Kwadrans później spał już mocno, z pewnością nawiedzany snami, w których pojawiał się słodki obraz Zinaidy Parensow.

Tymczasem pogoda stawała się coraz gorsza. Chmury opuściły się bardzo nisko. Dyliżans posuwał się przez bagniste równiny, na których trudno było znaleźć przejezdną drogę. Na powierzchni grząskiego gruntu stała woda pochodząca z licznych strumieni przecinających północne regiony Inflant. W wielu miejscach położono obok siebie ledwie obrobione kłody drzew, aby umożliwić przejazd przez te rozlewiska. Było to może dobre dla pieszych, lecz pojazd miał trudności w ich pokonaniu. Wiele z tych dyli opartych tylko jednym końcem o stały grunt chwiało się pod kołami dyliżansu, którego wszystkie żelazne części dzwoniły w niepokojący sposób.

W takich warunkach woźnica wcale nie zamierzał popędzać koni. Pojazd poruszał się powoli, ostrożnie hamując, bowiem konie potykały się prawie co krok. Tak udało się im przebyć kilka etapów bez żadnego wypadku. Jednakże na stację zwierzęta przybywały bardzo zmęczone i nie można było żądać od nich nic więcej.

Przy niebie zasnutym gęstymi chmurami już około piątej zrobiło się zupełnie ciemno. Utrzymanie dobrego kierunku na drodze, tak aby nie zjechać w bagna, wymagało wielkiej uwagi. Gdy konie nie czuły twardej ziemi pod kopytami, parskały, zrywały się i rzucały na boki.
– Stępa, jedźmy stępa, jeżeli tak trzeba! – powtarzał Broks. – Lepiej przybyć do Parnawy godzinę później niż ryzykować jakieś nieszczęście.
– Godzina spóźnienia! – krzyknął Poch, obudzony właśnie pod wpływem wstrząsów.
– To dużo rozważniej! – odparł jamszczyk, który kilka razy musiał zejść na ziemię i prowadzić konie za uzdę.

Drugi pasażer poruszył się, podniósł głowę i starał się coś dojrzeć przez szybę w drzwiczkach. Było to zupełnie niemożliwe, ponieważ wokół panowały głębokie ciemności, które rozświetlały nieco dwa snopy światła rzucane przez latarnie dyliżansu.
– Gdzie jesteśmy? – spytał Poch.
– Mamy jeszcze dwadzieścia wiorst do Parnawy – odparł Broks. – Sądzę, że gdy już dojedziemy do stacji, zrobimy dobrze, jeżeli zatrzymamy się tam aż do następnego ranka.
– Do diabła z zawieją, która opóźni nasz powrót o całe dwanaście godzin! – wykrzyknął kurier banku.

Posuwano się powoli naprzód. Niekiedy gwałtowne podmuchy wiatru uderzały z taką siłą, że dyliżans, naciskając na zaprzęg, groził wywróceniem się. Konie stawały dęba i płoszyły się. Sytuacja stawała się niezmiernie dramatyczna. Doszło do tego, że Poch i Broks poważnie roztrząsali kwestię przebycia dalszej drogi do Parnawy na piechotę. Być może było to jedyne rozsądne wyjście, jeżeli chcieli uniknąć ciężkich obrażeń, gdyby pozostawali w pojeździe.

Jeśli chodzi o ich towarzysza, to ten nie zamierzał opuszczać dyliżansu. Żaden flegmatyczny Anglik nie wykazałby się większą obojętnością na to, co się działo. Nie miał zamiaru maszerować, ponieważ zapłacił za miejsce w dyliżansie pocztowym i ten dyliżans miał obowiązek dowieść go do miejsca przeznaczenia.

Nagle o wpół do siódmej wieczorem, podczas kolejnego potężnego uderzenia wiatru, nastąpił gwałtowny wstrząs. Przednie koło wpadło w głęboką koleinę i gdy konie, poganiane uderzeniem bata, szarpnęły mocno, złamało się…

Dyliżans pochylił się nagle, stracił równowagę i przewrócił na lewy bok.

Rozległy się okrzyki bólu. To krzyczał uderzony w nogę Poch, który jednak myślał, iż zniknął jego drogocenny pugilares, przytroczony do pasa łańcuszkiem. Tak się jednak nie stało, bo gdy już zdołał opuścić dyliżans, ściskał go pod pachą jeszcze mocniej niż wcześniej.

Broks i podróżny doznali tylko niewielkich obrażeń. Tymczasem pocztylion podbiegł do przodu zaprzęgu i starał się powstrzymać konie.

Okolica była bezludna – tylko z lewej strony tej równiny ciągnął się masyw drzew.
– Czy możemy jechać dalej? – zapytał Poch.
– Nie damy rady postawić dyliżansu – odparł Broks.

Nieznajomy nie wyrzekł ani słowa.
– Zdołasz dojść pieszo do Parnawy? – spytał Broks pracownika banku.
– Piętnaście wiorst z moją kontuzją?! – zawołał Poch.
– No tak, a konno?
– Konno! Już po kilku krokach byłbym na ziemi!

Jedyna rzecz, jaką można było zrobić, to poszukać schronienia w jakimś okolicznym zajeździe – jeżeli taki istniał – i tam spędzić noc, przynajmniej jeżeli chodziło o Pocha i drugiego pasażera. Tymczasem Broks i pocztylion zamierzali wyprząc konie, wsiąść na nie i jak najszybciej pojechać do Parnawy, a nazajutrz sprowadzić kołodzieja, który zdołałby naprawić pojazd.

Gdyby kurier banku nie miał przy sobie tak dużej kwoty pieniędzy, rada byłaby niewątpliwie doskonała. Jednak te piętnaście tysięcy rubli…

Zresztą czyż mieli jakąś pewność, że w tej bezludnej okolicy znajduje się jakiś folwark, zajazd czy karczma, w której podróżni mogliby przeczekać aż do rana? Takie pytanie zadał na początku Poch.
– Tak, tam…, nie mylę się! – odezwał się nieznajomy pasażer.

I ręką wskazał na słabe światełko rozbłyskujące jakieś dwieście kroków na lewo, na skraju lasu niewyraźnie rysującego się w ciemnościach. Lecz czy światło to pochodziło z latarni jakiegoś zajazdu, czy z ogniska drwala?

Zapytany w tym względzie woźnica odpowiedział:
– To gospoda Kroffa.
– Gospoda Kroffa? – powtórzył Poch.
– Tak, to kabak20 „Pod Złamanym Krzyżem”
– A zatem – powiedział Broks, zwracając się do podróżnych – jeżeli zdecydujecie się zanocować w tej gospodzie, zabierzemy was stamtąd jutro o świcie.

Propozycja została zaakceptowana przez podróżnego. Było to najlepsze wyjście z tego położenia, bowiem pogoda stawała się coraz okropniejsza, a deszcz lał prawie strumieniami. Liczyli też, że poczthalter i woźnica, choć zapewne z pewnymi trudnościami, zdołają dojechać konno do Parnawy.
– Postanowione – rzekł Poch, któremu dokuczała obdarta ze skóry noga. – Jutro, po dobrym nocnym wypoczynku, będę gotowy do wyjazdu. Liczę na ciebie, Broks…
– Zjawię się o ustalonej porze! – odparł poczthalter.

Wyprzęgnięto konie, a przewrócony dyliżans pozostawiono przy drodze. Nie musieli się obawiać kradzieży, gdyż nikt nie odważyłby się poruszać po drodze w taką noc.

Poch uścisnął rękę przyjacielowi i, mocno kulejąc, skierował się w stronę lasu, gdzie błyszczało słabe światełko wskazujące miejsce gospody.

Nieznajomy, widząc, że kurier banku idzie z trudnością, kazał mu się oprzeć na swoim ramieniu. Poch podziękował i przyjął pomoc swego towarzysza, który w sumie był bardziej towarzyski niż można było sądzić po jego zachowaniu od czasu wyjazdu z Rygi.

Tak przeszli bez wypadku prawie dwieście kroków, idąc wzdłuż głównego traktu, przy którym wznosiła się gospoda.

Nad wejściowymi drzwiami wisiała naftowa latarnia. Przy narożniku budynku wznosiła się długa tyka, której przeznaczeniem było przyciągać w dzień wzrok przechodniów. Przez szpary zamkniętych okiennic przeciekał z wnętrza blask świateł i dochodził gwar głosów i dźwięk szkła. Nad głównymi drzwiami wisiał niezdarnie namalowany szyld, na którym przy świetle latarni można było odczytać takie słowa: Kabak „Pod Złamanym Krzyżem”.

 

Następny rozdział powieści na kolejnej stronie: