Mariquita Compe-Węsławska: Miałam szczęśliwe życie

0
1070
Wacław Gaworczyk i Mariquita Compe-Węsławska. Zdj. Archiwum Mariquity Compe-Węsławskiej.

To co jest niedobre w tym zawodzie to to, że jak przychodzi wiek 20-kilku lat, to ciało nie daje rady. Po okresie, w którym tańczyłam, miałam okazję zająć się choreografią, także tworzyłam spektakle baletowe. Na początku się trochę przestraszyłam czy dam radę tworzyć dla stolicy, ale dla mnie to był duży zaszczyt. Dużą moją wartością była muzykalność i dosyć ambitnie podeszłam do tego zadania, bo sięgnęłam po Vivaldiego i po Bacha. To się ludziom podobało. Nawet recenzenci zauważali, że moja choreografia jest adekwatna do muzyki – mówi Mariquita Compe-Węsławska, urodzona w Estonii polska tancerka baletowa i choreograf.

Mariquita Compe-Węsławska. Zdj. Narodowe Archiwum Cyfrowe / Archiwum Fotograficzne Edwarda Hartwiga / CC0.

Mariquita Compe-Węsławska urodziła się w 1932 roku w Tallinnie, z rodziną przybyła do Polski w 1937 roku i w tym samym roku do Wolnego Miasta Gdańska. W Gdańsku ukończyła szkołę baletową, gdzie rozpoczęła karierę tancerki baletowej (Opera i Filharmonia Bałtycka). Od połowy lat 50. występowała w Teatrze Wielkim w Warszawie. Od końca lat 60. pracowała również jako choreograf i reżyser – zarówno w Teatrze Wielkim, jak też w innych polskich teatrach (łącznie pracowała przy kilkudziesięciu inscenizacjach), w programach telewizyjnych i koncertach. Po zakończeniu pracy tancerki baletowej i choreografa zaangażowała się w działalność oddziału warszawskiego Towarzystwa Opieki. Jest córką Victora Compe, pochodzącego z Estonii muzyka i inżyniera.

Pani jako pięciolatka z rodzicami trafiła do Polski w 1937 roku. Czy może Pani przybliżyć tę historię? Co zdecydowało o emigracji rodziny z Estonii?

Dokładnie nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Nigdy nie było w naszym domu rozmowy na temat tego, co było powodem wyjazdu z Estonii. Po prostu tak się stało. Mogę tylko podejrzewać, że w Estonii było zbyt wielu inżynierów, mój ojciec mógł nie mieć pracy, a tutaj w Polsce miał jakąś perspektywę pracy.

Przeczytaj także:  Victor Compe. Inżynier z muzyką w sercu

Jak wyglądały pierwsze lata po przybyciu do Polski?

Najpierw przyjechaliśmy do Warszawy, bo tu mieszkała siostra ojca – Gerda. W Warszawie mieszkaliśmy bardzo krótko. Ojciec miał w Gdańsku rozpocząć pracę przy budowie hali Stoczni Gdańskiej, więc niedługo po przybyciu do Polski, ja z mamą popłynęłyśmy statkiem Wisłą do Gdańska. Dziwię się, że dziś tego nie ma. Wspaniała sprawa. Płynęłyśmy prawie dwa tygodnie, statek zatrzymywał się we wszystkich pięknych nadwiślańskich miastach.

Ojciec dojechał do nas później, ponieważ uczestniczył wówczas w budowie kościoła na Tamce w Warszawie, którego architektem był mąż mojej ciotki (prawdopodobnie chodzi o kościół pw. św. Teresy od Dzieciątka Jezus budowany w latach 30. XX w., jego architektem był Konstanty Jakimowicz, a więc Leon Tarasiewicz nie mógł być głównym architektem, musiał odpowiadać za jakąś część prac przy kościele – przyp. red.). Ojciec był inżynierem, który zbudował go w takim sensie, że opracował rysunki wykonawcze, zrealizował projekt architektoniczny.

Po przybyciu do Wolnego Miasta Gdańska, na początku mieszkałyśmy w Gdańsku u Rosjanki i Austriaka. Potem był Wrzeszcz, a potem Sopot.

Po przybyciu do Polski zatrzymali się Państwo u siostry ojca – Gerdy Tarasiewicz, która osiadła w Warszawie wcześniej. Jak wyglądała jej droga do Polski?

Ze strony mamy moja babcia była Rosjanką, a dziadek Polakiem. Ze strony ojca dziadek był Estończykiem, a babcia Szwedką. I stąd ta Gerda – to jest szwedzkie imię.

Mąż Gerdy był architektem. Był Polakiem, miał na imię Leon. Początek historii podróży Gerdy do Polski właściwie miał miejsce na wyspie Ösel (niem.), czyli Saaremie, gdzie mój ojciec razem z Leonem budowali jakiś obiekt. Tam mój ojciec poznał Leona. Któregoś dnia tata zaprosił Leona do Tallinna do domu rodzinnego. Leon od razu zakochał się w siostrze mojego ojca, w mojej ciotce, i szybko się jej oświadczył. Tak ciotka znalazła się w Warszawie – za sprawą męża Polaka.

Czy posiadanie rodziny tutaj mogło wpłynąć na decyzję o przybyciu do Polski?

Tak, było gdzie się zatrzymać, to było jakieś zahaczenie. Dlaczego jednak wyjechaliśmy z Estonii to tego nie jestem w stanie wyjaśnić. Pozostają tylko domysły – rodzina, praca. Temat nie był poruszany, ale też nie było zainteresowania z mojej strony dlaczego wyjechaliśmy do Polski. Wszystko co się działo było czymś normalnym, było losem rodziny.

Pani ojciec, Victor Compe, w Estonii pracował głównie jako muzyk, ale z wykształcenia był inżynierem. Już po przybyciu do Polski i następnie w Gdańsku pracował głównie jako inżynier.

Victor Compe. Zdj. Archiwum Mariquity Compe-Węsławskiej.

On chciał być muzykiem, ale matka mu tłumaczyła, że to nie wystarczy w życiu. Jego matka spytała z czego będzie żył jeśli zostanie muzykiem. Może miała rację w jakimś stopniu, bo przecież są państwa, gdzie nie zaistniał żaden muzyk. Chociaż moim zdaniem ojciec mógł coś osiągnąć. Po przybyciu do Polski i potem do Gdańska cały czas pracował jako inżynier, po wojnie też, więc musiał być niezłym fachowcem.

W Warszawie byliśmy bardzo krótko. Ojciec wspominał o pracy przy kościele na Tamce. Następnie jako inżynier pracował w Gdańsku, był zatrudniony w biurze architektonicznym, które realizowało projekt na terenie Stoczni Gdańskiej (niem. „Werft Danzig”). Jak się wyjeżdża z Gdańska to widać kawałek stoczni i ogromną halę z napisem „Stocznia Gdańska”. Nie wiem czy są jakieś dokumenty potwierdzające, ale to jest jego projekt w sensie dokumentacji budowlanej tej hali, pracował przy nim. To jest taki mały ślad jego pracy. Potem trafił do miejskiego urzędu ulic. Natomiast pierwsza praca po wojnie, żeby zarobić jakieś pieniądze, to było szukanie min – chodził z patykiem po lesie sopockim i szukał min. Później znów pracował w urzędach związanych z miastem.

Nie był złym inżynierem, na pewno nie, ale to nie była jego miłość życia. Tylko muzyka. (Pani Węsławska zamyśla się) Muszę poszperać, ja gdzieś mam jeszcze jego nuty.

We wspomnieniach o ojcu powiedziała Pani, że Wasz dom zawsze był pełen muzyki. Czy może Pani powiedzieć jak ojciec podtrzymywał swoją pasję?

Tak, dom był zawsze pełen muzyki, miłości, dobroci. Ojciec był inżynierem z zawodu, ale jego światem była muzyka. Praca dawała pieniądz do przeżycia, a muzyka była cały czas w nim. Na wybrzeżu jego siostra, znając dobrze język niemiecki i angielski, trafiła do Konsulatu Szwedzkiego w Gdańsku, tam pracowała. Oni [Szwedzi] mieli wtedy w Gdyni takie miejsce, że gdy przypływał statek szwedzki, oni tam przychodzili posiedzieć, kawki się napić, coś zjeść, to był jak gdyby dom przyjęć (zapewne chodzi o Dom Marynarza Szwedzkiego, Svenska Sjömanskyrkan, w Gdyni przy ul. Jana z Kolna 25 – przyp. red.). Być może za sprawą ciotki stało się tak, że jak przyjeżdżał statek, to ojciec przychodził tam przygrywać.

Oj, to był romantyk, wielki miłośnik przyrody. On mi zwrócił uwagę na każdą mróweczkę czy komara. Mieliśmy dwa psy w domu, mieszkaliśmy w przepięknym miejscu w Sopocie, bo za Operą Leśną, na osiedlu znajdującym się niemal w samym już lesie. Był bardzo wrażliwy. Jego świat to była przyroda i muzyka. Wracał z tego lasu i komponował. Miałam wspaniałych rodziców – cudowną matkę, ojca, który był bardziej przyjacielem niż ojcem. Wszystko mu zawdzięczam, każda niedziela była moja.

Pani Węsławska sięga po notatki i listy ojca.

To jest pismo ojca: bardzo pięknie pisał, także nuty pięknie kreślił. Pani Węsławska pokazuje długi list w języku niemieckim, czyta i tłumaczy: „Kochana córeczko… wróciliśmy z ciocią z obydwoma pieskami…” Pani Węsławska sięga po kolejną kartkę. Tutaj jest na przykład rosyjski tekst ojca – utwór, do którego napisał muzykę i tekst. Bardzo piękne słowa: „Zorza leniwie wygasa…”.

Kompozycja Victora Compe w języku rosyjskim. Zdj. Archiwum Mariquity Compe-Węsławskiej.

Gdzie w Polsce wykonywane były kompozycje V. Compe? Czy kompozycje Pana ojca są jeszcze wykonywane?

Ojciec miał nie najgorsze kompozycje. Była taka orkiestra Rachonia, tutaj w Warszawie – on u ojca zamawiał utwory, a ojciec im sporo napisał. Nie zachowały się żadne nagrania ojca, on nie przykładał do tego wartości. To wszystko było robione z natury człowieka.

Ile języka estońskiego i kultury estońskiej było w Pani rodzinnym domu? Czy mówili Państwo w domu po estońsku?

Nie, w domu mówiliśmy po rosyjsku. Może dlatego, że babcia była Rosjanką, nie znała innego niż rosyjski język. Jestem więc wychowana na rosyjskim. Nie żałuję, bo mam jeden więcej język. Mówię po niemiecku, po polsku, po rosyjsku. Rosyjski jest bardzo melodyjny, ładny, cieplutki. Ojciec natomiast rozmawiał po estońsku, kiedy spotykał się z innymi Estończykami mieszkającymi w Polsce.

Pani matka mówiła po estońsku?

Tak, ona była w Estonii dosyć długo, pracowała jako siostra w szpitalu, więc bardzo dobrze mówiła po estońsku.

Czy Pani ojciec wracał myślami i wspomnieniami do Estonii? Czy tęsknił za ojczyzną? Czy często odwiedzał Estonię po osiedleniu się w Polsce?

Bardzo często. Zawsze coś było w rozmowie – albo korzenie, albo coś wspólnego z krajem jako takim.

Myślę, że kultura estońska miała znaczenie i wpływała na twórczość ojca, wspomniany rosyjski był dla niego dodatkowy. Mam obrazy ojca, około 40 sztuk. Malował krajobrazy estońskie, była to głównie przyroda, której był wielkim miłośnikiem. Zresztą zawiozłam bardzo dużo materiałów muzycznych – jeśli chodzi o nuty – należących do ojca do Tallinna. Potem pomyślałam, że trzeba zająć się obrazami. Nic z tego nie wyszło. A to przecież mały kraj, a ojciec – w dobrym tego słowa znaczeniu – był anomalią, bo miał wykształcenie techniczne, a był artystą.

Jeździłam do Estonii parę razy. Chciałam popatrzeć na dom, w którym się urodziłam. Teraz już tylko pamiętam, że mój dom znajdował się w Tallinnie przy ulicy Tina.

A w dzieciństwie mówiła Pani po estońsku?

Ojciec mi opowiadał, że rokrocznie w Paryżu odbywał się konkurs języków, a estoński zawsze był drugi, francuski górował. Bardzo się wszystkim podobał.

Oczywiście, że mówiłam. Biegle. Ale to uciekło. Tata nie dopilnował, żebym mówiła po estońsku. Z estońskiego zostało tylko „tere”. (Później, pokazując zdjęcia i listy z rodzinnego archiwum Pani Węsławska liczy po estońsku – üks, kaks, kolm, neli…)

Czy Pani ojciec był po wojnie w Estonii?

On chyba był raz czy dwa. Ja byłam więcej, bo zainteresowana byłam miejscem swojego urodzenia. Korzystałam z tego, że miałam tam krewnych. Syn mojej mamy, mój brat, mieliśmy różnych ojców, został na stałe w Tallinnie. On się ożenił z Rosjanką, z którą mam kontakt do dzisiaj. Po śmierci męża, mojego brata, zabrała swojego młodszego brata i wyjechali do Petersburga, bo już nikt im nie został w Estonii.

W rozmowie z Valterem Ojakäärem wspomniała Pani, że to za sprawą matki rozpoczęła Pani karierę tancerki baletowej. Zanim spytam o naukę i karierę tancerki, chciałbym spytać o Pani matkę. Czy może Pani powiedzieć kim była?

Jak mówiłam wcześniej, babcia była Rosjanką, a dziadek Polakiem. Z tego powodu mama była prawosławna. W cerkwi jest tylko głos, te odległości dźwiękowe są tak pięknie zharmonizowane, to jest coś pięknego… Mama kochała śpiew, przepięknie śpiewała, chociaż nie dane było jej zająć się tym zawodowo. Mama nie mając gdzie mnie zostawić zabierała mnie do cerkwi, w której śpiewała w chórze. Śpiewała w cerkwi w Tallinnie, ale także później w Gdańsku. Byłam ochrzczona w obrządku ewangelicko-augsburskim. Będąc protestantką, właściwie wychowałam się w cerkwi. Mój mąż z kolei był katolikiem…

Mama miała bardzo trudne życie. Urodziła się w 1893 roku. Poznała swojego pierwszego męża uczęszczając jeszcze do gimnazjum w Puławach, jednocześnie uzyskali maturę. Pobrali się, urodzili się mój brat i siostra. Wybuchła I wojna światowa, mama została z dwojgiem dzieci, a jej mąż zginął na wojnie, nie wiadomo gdzie, kiedy i jak. Mama nie miała zawodu, więc nauczyła się robić zastrzyki. Żeby zarobić na chleb przemieszczała się – czasem pięć, czasem więcej kilometrów, żeby zrobić zastrzyk. Tak wędrowała z matką i dwojgiem dzieci, by w końcu trafić do Estonii. Tam miejscowy doktor, Kert, przyjął ją do pracy w szpitalu, a niedługo później poznała ojca. Jedna córeczka zmarła. Jak my wyjechaliśmy do Polski to babcia tam została. Mama jakoś sobie poradziła, pomimo braku zawodu.

Jak wyglądała Pani edukacja w Gdańsku?

Edukację w sensie szkoły powszechnej, to zaczynałam pierwszego dnia wojny. Chodziłam do prywatnej niemieckiej szkoły. Skończyłam ją, rozpoczęłam naukę w niemieckim gimnazjum – Victoriaschule, ale to już była wojna. Pamiętam jak Gdańsk był niszczony w czasie wojny.

A jak wyglądały pierwsze lata po wojnie? To musiała być duża zmiana.

Najpierw poszłam do gimnazjum, ale absolutnie nie mogłam sobie dać rady. Nie znając polskiego musiałam się cofnąć, powinnam była pójść do gimnazjum, ale nie znałam języka. Szybko nauczyłam się polskiego, myślę, że to ze względu na wrażliwość na muzykę. Jest coś w tym, co sprawia, że człowiek inaczej wyłapuje dźwięki. Pomogła też znajomość rosyjskiego.

Czy polski nie pojawiał się wcześniej ze względu na mamę?

Pojawił się jak Polska przyszła do Gdańska. Mama raczej polskiego mnie nie uczyła. Tata także uczył się polskiego po wojnie. Tylko ciotka, która długo mieszkała w Warszawie mówiła po polsku, później przyjechała do nas na stałe.

Pani dalsza edukacja związana była z tańcem.

Już jako dziecko pokochałam taniec, jak każda dziewczynka zresztą. Moja mama była mądra i jeszcze w Tallinnie poszła ze mną do pani, która była dyrektorem baletu w tamtejszej operze i poprosiła ją, żeby sprawdziła moje umiejętności. Otrzymała odpowiedź, że jak najbardziej mam predyspozycje, ale dopiero po wojnie zaczęłam uczyć się tańca. Najtrudniejsze po wojnie było to, że niemal musiałam wrócić do powszechniaka. Były trudne czasy, ale ja nie narzekam, nic mnie złego w związku z tym wszystkim nie spotkało, nikt z mojej rodziny nie zginął na wojnie.

Szkoła baletowa, do której uczęszczałam była w Gdańsku. Szybko tam powstała – została założona przez przybyłą z Krakowa panią Janinę Jarzynównę-Sobczak. Ona sama nie była dobrą tancerką, ale była dobrą nauczycielką. Znała podstawy klasyki, a bez tego nie ma baletu. Ona stworzyła zespół, który później właściwie zmienił się w balet operowy, gdzie i ja zaczynałam. Uczyłam się trzy lata, dyplom uzyskałam równolegle z maturą zdaną eksternistycznie. Sam egzamin dyplomowy odbył się w Warszawie, to była końcówka lat 40. Ponieważ było to po wojnie, to także wyglądało to inaczej. Obecnie balet połączony jest z edukacją ogólną.

Mam tylko maturę, dlatego że w moim zawodzie po studiach już nie ma co zaczynać pracy. Najpóźniej po maturze. Taniec to zawód trudny, próby dwa razy dziennie. Z rana pasaże, wieczorem spektakl lub druga próba. Nie ma wiele czasu na inne rzeczy. To nie jest zawód dla osoby, która chciałaby poszaleć w życiu. Taka kariera zaczyna się od znaku zapytania, nie każdy powinien zaczynać. W balecie są ważne pozycje nóg, pozycje rąk. Proszę spojrzeć na moje zdjęcie – równie dobrze tylna noga mogłaby być kolanem w dół, wyglądałoby to zupełnie inaczej, tak należy skoczyć, tu jest tzw. absolutna prawidłowość: rąk, nóg – noga i kolano są do góry, a nie pod spód, są dalszym ciągiem. Oczywiście jedna skacze wyżej, druga skacze niżej. To są drobiazgi, ale ludzie nie mają o tym pojęcia.

Wacław Gaworczyk i Mariquita Compe-Węsławska. Zdj. Archiwum Mariquity Compe-Węsławskiej.

Karierę także rozpoczynała Pani w Gdańsku.

To na wybrzeżu poznałam największych wykonawców. Po wojnie Warszawa była zniszczona, inne miasta były w gruzach, a na wybrzeżu były teatry i sceny gotowe – w Sopocie i duża scena we Wrzeszczu. Dzięki temu zjechali tam Zbyszek Cybulski, Bogumił Kobiela, wielu innych znanych artystów, to wszystko moi koledzy.

Jak trafiła Pani do Warszawy i Teatru Wielkiego?

Z mężem – Jerzym – poznaliśmy się jeszcze w Gdańsku. On robił tam wtedy dyplom wiolonczeli, ja uczyłam się tańca. Mój mąż krążył za Kazimierzem Wiłkomirskim, bo chciał u niego skończyć studia i tak trafił do Gdańska. W międzyczasie pracował w Poznaniu u Waleriana Bierdiajewa, wspaniałego dyrygenta.

Był rok 1955, znaliśmy się już z Jurkiem. Byliśmy na otwarciu Pałacu Kultury, był zjazd młodzieży związanej z muzyką. Jurek dowiedział się, że Bierdiajew go szuka. Bierdiajew jak kogoś lubił to nazywał „dziecka” i tak mówił do Jurka. Dyrygent powiedział wówczas do Jurka „dziecka ja chcę,  żebyś ty pracował u mnie w operze, będziesz koncertmistrzem”. Jurek zbladł, on przecież wtedy jeszcze nie miał dyplomu. Wtedy ostatkiem sił powiedział, że ma żonę, a ten odpowiedział „dziecka, nawet jeśli miałbyś dwie, trzy czy pięć żon to bym cię przyjął”. Tak trafiliśmy do Warszawy.

Jurek był koncertmistrzem w Poznaniu, krótko, w Gdańsku i Warszawie. Był dobrym muzykiem. Jurek zawsze był koncertmistrzem, zawsze sadzano go na pierwszym miejscu, był wybitnym wiolonczelistą, był ceniony, i jako solista, i w zespole. Nie była to orkiestra symfoniczna, ale operowa, ale one niczym się nie różnią. Bierdiajew wiedział co robi.

Państwo pobrali się jeszcze w Gdańsku.

Kiedy Bierdiajew zaprosił Jurka do swojej orkiestry, my jeszcze wtedy ślubu nie mieliśmy. Ponieważ Jurek powiedział wtedy, że jestem żoną wzięliśmy szybki ślub, żebym w dwuznacznej sytuacji do Warszawy nie trafiła. I tak byśmy się pobrali, ale może miesiąc czy dwa później.

Moje małżeństwo było czymś wspaniałym, czymś naprawdę wspaniałym. A do tego Jurka z ojcem łączyła muzyka. Przeszłam przez życie tak, że na nic mi nie wolno narzekać. Tylko Jurek mógłby dłużej żyć, być dłużej ze mną. Był to wspaniały człowiek, bardzo zdolny. To było małżeństwo właściwie od pierwszego wejrzenia. Mieliśmy artystyczne zawody, ale różne, więc nie było między nami konkurencji. Jestem dzieckiem szczęścia.

Powiedziała Pani, że muzyka łączyła Pani ojca i męża. W jaki sposób?

Wrażliwość. Nie tylko muzyczna. Muzyka tworzy wrażliwość. Chmara (Pani Węsławska rysuje w powietrzu aurę otaczającą człowieka) Wszystko od razu jej podlega. Uważam, że muzyka ma bardzo duże znaczenie w życiu każdego człowieka, niezależnie czy rozumie ją czy nie. Jurek i mój tata mieli wspólny język, łączyła ich muzyką. Łączyła też nas w małżeństwie – chociaż balet jest daleko od wykonawstwa muzycznego, to baletu bez muzyki nie ma.

A jak wyglądał początek Pani pracy w Warszawie?

Ja zaczynałam w Gdańsku, ale skoro Bierdiajew ściągał Jurka, a on powiedział, że ma żonę która jest solistką baletu to stało się tak, że nie musiałam zaczynać w zespole. Od razu zaczynałam jako solistka.  Chociaż ja nigdy nie byłam w zespole – po wojnie były zupełnie inne okoliczności, a musiał ktoś solo tańczyć. Brało się tego, który był najbardziej uzdolniony. Od razu zostałam solistką. Oboje mieliśmy coś do powiedzenia w życiu.

Nie tylko balet związał Panią z Teatrem Wielkim.

Afisz premierowy „Współczesne balety polskie”: 13 (Gry weneckie) / Ndege-ptak / Polymorphia / Metafrazy 1971-12-15

To co jest niedobre w tym zawodzie to to, że jak przychodzi wiek 20-kilku lat, to ciało nie daje rady. Po okresie, w którym tańczyłam, miałam okazję zająć się choreografią, także tworzyłam spektakle baletowe. Na początku się trochę przestraszyłam czy dam radę tworzyć dla stolicy, ale dla mnie to był duży zaszczyt. Dużą moją wartością była muzykalność i dosyć ambitnie podeszłam do tego zadania, bo sięgnęłam po Vivaldiego i po Bacha. To się ludziom podobało. Nawet recenzenci zauważali, że moja choreografia jest adekwatna do muzyki. Ruch odpowiedni do brzmienia. Ruchem trzeba wyrazić to, co kompozytor wymyślił. Zawsze traktowałam muzykę we właściwy sposób – jeśli coś jest płynącego to ja tam skoków nigdy nie wstawiałem. W przypadku II Koncertu Brandenburskiego Bacha, tak zrobiłam choreografię i scenę, że Jurek znalazł się na scenie. W Brandenburskim wiolonczela odgrywa dużą rolę, a on był bardzo dobrym wiolonczelistą.

Czy pracowała Pani tylko w Teatrze Wielkim?

W Teatrze Wielkim byłam tylko na zaproszenia, więc też pracowałam w teatrach dramatycznych i w telewizji. Dużo zawdzięczam telewizji, bo miałam dużo pracy scenicznej, trafiałam na wspaniałych aktorów. Zaczynałam od współpracy z Kabaretem Starszych Panów, Jeremi Przybora był dalszym krewnym mojego męża. Przybora jak mi zaufał to już nie szukał nikogo innego, zawsze angażował mnie do przygotowania tzw. ruchu scenicznego, tak się zaczęło. W telewizji to jest zupełnie inna praca – nie ma żadnego stałego zespołu, za każdym razem angaż. Był taki okres, koniec lat 50., kiedy w telewizji było bardzo dużo koncertów, jeździliśmy po całej Polsce. Miałam kolegę, Stanisława Szymańskiego, dogadałam się z nim tak, że zajmowałam się choreografią, czyli tzw. układem scenicznym. Mam wiele znajomości w świecie muzyki za sprawą pracy w telewizji.

Równolegle pracowała Pani w telewizji i przy koncertach.

Mam trochę pretensję do chłopaków, bo nikt o tym teraz nie pamięta, ale w roku 1970 powstał pierwszy musical, spektakl muzyczno-baletowy w Polsce – „Mrowisko”. To zrobiło dużo szumu. Był pokazywany w ramach festiwalu muzyki w Opolu. Odpowiadałam za choreografię w tym musicalu. Był tam bardzo dobry zespół jeśli chodzi o muzyków. Był to też ostatni występ Gerarda Wilka. To było udane. Ja sama też jeszcze tańczyłam, w roli wariatki, na budzie ciężarówki. Poznałam wtedy Marylę Rodowicz.

Zawsze miałam taki lęk, żeby być właściwie zrozumianym, kiedy trzeba podać zawód. Spowodował to chłopak, który w pociągu, którym wracałam z egzaminu dyplomowego zdawanego w Warszawie powiedział, że „nie dość, że tańczy, to jeszcze jej płacą”. Ale ja przez swoje życie zawodowe przeszłam spełniona – i jako wykonawca, i jako twórca. Nie każdemu jest to dane.

Co szczególnie na to wpłynęło?

Sam fakt, że ktoś mi proponuje choreografię, a ja przecież jestem wykonawcą, a nie twórcą. Nie trafiałam nigdy na nic złego. Zawsze byłam właściwie traktowana, z domu wyniosła to, że podchodziłam do możliwości jakie przynosił mi los z entuzjazmem.

Później zaangażowała się Pani w działalność na rzecz ochrony warszawskich zabytków. Skąd taka zmiana?

Wie Pan kto jest temu winny? Ten cholerny Gessler. On adaptacjami na potrzeby swojej restauracji niszczył Pałac Błękitny (Pałac Zamoyskich, przy ul. Senatorskiej w Warszawie) tutaj, pod moim domem. Szukałam pomocy, kto może mi pomóc to zatrzymać. Tak trafiłam do Towarzystwa Opieki nad Zabytkami. Ja powinnam go za to kochać, powinnam być Gesslerowi wdzięczna, bo ja nie wiem czy bym się tym zainteresowała, czy bym znalazła się w Towarzystwie. Działalność w Towarzystwie była pięknym okresem w moim życiu. Niestety to się wszystko w tej chwili rozpadło, ludzie poodchodzili – to były wielkie nazwiska, ale ci ludzie już nie żyją.

Jak wyglądała działalność Towarzystwa?

Ja byłam sekretarzem. To było Towarzystwo, które miało „chody”. Siłą rzeczy – Towarzystwo Opieki nad Zabytkami – jak sama nazwa sugeruje, przyjaciele w Ministerstwie Kultury, przyjaciele w zarządzie miasta itd. Czyli jeśli coś niepokojącego się zauważyło od razu poruszaliśmy sprawę u ministra kultury, w urzędzie miasta itd. Wtedy tego Gesslera udało się usunąć z Pałacu Błękitnego.

Udało się zrobić dużo więcej. Towarzystwo zajmowało się wszystkim co dotyczy zabytkowych obiektów. Cotygodniowe spotkania, bardzo ciekawi ludzie, działający w sztuce, kulturze. Tu w Warszawie, ale też w innych miastach. Bardzo miło wspominam ten okres.

Dużo mówiła Pani o mężu – Jerzym Węsławskim. Pochodził on z rodziny Węsławskich, rodziny ważnej i zasłużonej dla Wilna. Czy mogłaby Pani powiedzieć więcej o ich dziedzictwie.

Jerzy Węsławski, koncertmistrz orkiestry Teatru Wielkiego w Warszawie. Zdj. Narodowe Archiwum Cyfrowe / Archiwum Fotograficzne Edwarda Hartwiga / CC0.

Trafiłam na człowieka, który dla mnie był ideałem. Między nami była szczera przyjaźń i miłość. Ojca Jurka, Stanisława Węsławskiego, nie poznałam. Jego ojciec zginął w Ponarach w okrutny sposób, a dziś jest rocznica śmierci (2 grudnia 1942 r. – przyp. red.). Ojciec Jurka dobrze grał na pianinie, ale nie był muzykiem, ale był kierownikiem muzycznym w radio (w Rozgłośni Polskiego Radia w Wilnie – przyp. red.) chociaż był adwokatem z zawodu. Jego brat był lekarzem.

Ciekawostką jest, że Jurek urodził się w mieszkaniu rodzinnym, które wcześniej było własnością Moniuszki. Te obrazy są z tego mieszkania, dostaliśmy je od matki Jurka. Jeden to Kościuszko, a drugi to… Ten obraz ma około 200 lat. (Pani Węsławska pokazuje na dwa portrety wiszące na ścianie mieszkania. Z tyłu podpis: Tadeusz Matuszkiewicz, 1788 r.; dalej opis po łacinie)

Odwiedzała Pani Wilno, żeby zadbać o zabytki związane z rodziną Pani męża.

W Wilnie byłam wiele razy. Wilno zainteresowało mnie, bo tam się mój mąż urodził. Pierwszy raz byliśmy razem, potem sama jeździłam. Jest dużo Wilniuków w Polsce, ale ci którzy utrzymywali silny kontakt niestety już poumierali.


Artykuł powstał w ramach projektu „Eestlased ja Eesti kultuur Poolas” („Estończycy i estońska kultura w Polsce”), dla którego Fundacja Bałtycka we współpracy z portalem Eesti.pl uzyskała dofinansowanie z programu grantowego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Republiki Estońskiej „Väliseesti ajalehtedele suunatud toetusprogramm 2020. aastal”  („Program wsparcia skierowany do estońskich czasopism zagranicznych w 2020 roku”) zarządzanego przez SA Kodanikuühiskonna Sihtkapital („Fundacja Społeczeństwa Obywatelskiego”).

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj