Anna Michalczuk-Podlecki: W języku estońskim jest magia

1
3636
Anna Michalczuk-Podlecki w Tartu w kwietniu 2019 r.

Dla mnie estoński jest przepiękny i to na wielu poziomach. Jest piękny, gdy słyszy się go po raz pierwszy i nie rozumie się ani słowa – jak melodię. Później, gdy wgłębić się w język, to okazuje się, że ma on również bardzo oryginalną leksykę. Ja jestem z tej szkoły językoznawców, wielbicieli języka, którzy uważają, że w języku zaklęte jest myślenie i sposób widzenia świata i ten świat w języku estońskim bardzo mi się podoba. Czasem mówię Estończykom, że ich język jest jak bajka, sam w sobie jest literaturą – mówi Anna Michalczuk-Podlecki, tłumaczka literatury estońskiej.

Anna Michalczuk-Podlecki – ukończyła filologię polską na Uniwersytecie we Wrocławiu, gdzie później uzyskała tytuł doktora broniąc pracy nt. recepcji literatury polskiej w Estonii. Spędziła trzy lata w Tartu zbierając materiały do pracy doktorskiej, studiując język i literaturę estońską oraz prowadząc tam lektorat języka polskiego. Od 2016 roku pracuje jako tłumaczka literatury estońskiej, do tej pory na język polski przełożyła 10 książek, w tym esej, powieść i literaturę dziecięcą.

Kazimierz Popławski: Zanim przejdziemy do rozmowy o kulturze i literaturze estońskiej oraz o Twojej pracy, porozmawiajmy o początkach Twojej przygody z Estonią. W jaki sposób w Twoim życiu i pracy pojawiła się Estonia?

Anna Michalczuk-Podlecki: Na studiach, kiedy człowiek ma w swoim życiu czas i wolność na odkrywanie swoich pasji. Po raz pierwszy trafiłam do Estonii na przełomie lat 90. i 2000., kiedy z przyjaciółmi wybraliśmy się tam na rowery. Wtedy naprawdę zakochałam się w języku. Rozbijaliśmy namioty w prywatnych ogrodach i na polach, więc mieliśmy dużo kontaktu z ludźmi. Słuchałam, jak mówią i poczułam ogromną zazdrość o piękno tego języka.

W tym samym okresie śpiewałam w scholi u Dominikanów we Wrocławiu. Współpracowaliśmy też z Teatrem Węgajty, który wystawia dramaty liturgiczne. Teatr z kolei współpracował z muzykami i artystami z całego świata, m.in. z Estończykami, z grupą Linnamuusikud, która śpiewa dawne estońskie hymny chrześcijańskie. Poznaliśmy się z nimi w czasie różnych projektów i od razu poczułam do nich ogromną sympatię. Przysłuchiwałam się ich rozmowom między sobą; brzmiało to tajemniczo, jak język elfów. Innego znów razu, jadąc pociągiem do Jarosławia, poznałam grupę studentów geografii z Uniwersytetu w Tartu. Miałam więc taki rok, że Estonia sama mnie z każdej strony mnie „atakowała”.

Szczęśliwie złożyło się, że będąc w Estonii spodobał mi się kraj i język, a jednocześnie poznałam ludzi, którzy byli bardzo otwarci. Tak to trwa do dzisiaj.

Później były kolejne pobyty w Estonii.

Ze wspomnianą scholą pojechaliśmy zimą do Tallinna. Pamiętam -34 st. C na termometrze i wszędzie śnieg. Uwielbiam zimę, więc byłam po prostu zauroczona. Później była gościna u moich estońskich przyjaciół i wakacyjny kurs języka estońskiego w Tallinnie. Na drugi kurs, tym razem na zaproszenie ambasady, pojechałam do Tartu. Wtedy mieszkałam w akademiku w jednym pokoju z przemiłą Litwinką i nie miałyśmy innego wspólnego języka, niż… estoński. Najlepsza szkoła! Później zaczęłam wiązać się naukowo z Estonią. Rozpoczęłam studia doktoranckie i pisałam o recepcji literatury polskiej w Estonii. Pojechałam tam zbierać materiały, następnie na roczną wymianę akademicką, a w końcu zostałam 3 lata.

Jak wspominasz swój pobyt w Tartu?

Jak w piosence z „Dirty Dancing” – the time of my life. Wspaniale. Wynajmowałam pokój na poddaszu w starym dwupiętrowym domu w dzielnicy Supilinn. Dom był skonstruowany z belek drewnianych, a szpary między belkami były uszczelnione mchem, w każdym pokoju stał ogromny piec. Było to niesamowite miejsce i wspaniała rodzina, która mnie przyjęła. Mieszkanie z nimi i poznawanie miejscowych zwyczajów było fascynujące. Związawszy się potem z Estonią zawodowo, a nie mieszkając tam już, mogę z tego czerpać; stale przypomina mi się coś, co usłyszałam lub zobaczyłam, rzeczy których się nauczyłam, a których nie ma w podręcznikach.

Wspomniałaś o zwyczajach estońskich. Które z nich najmocniej utrwaliły się w Twojej pamięci?

Było ich bardzo dużo. Taki najbardziej oczywisty to sauna. Moi gospodarze mieli spory ogród, a w ogrodzie tradycyjną saunę dymną zbudowaną przez mistrza z Setumaa. Raz w tygodniu rozpalali ją i zapraszali także mnie, czasem innych gości. Były takie sytuacje, że poznawałam się z kimś w saunie. To nie była bardzo purytańska rodzina, więc siedzieliśmy tam tak, jak nas Pan Bóg stworzył. Zimą nago wskakiwało się w śnieg, ale nie było to kłopotliwe, najważniejsze to założyć buty. Sauna była rozpalana często w czwartek, bo w estońskiej kulturze przedchrześcijańskiej dzień ten uważany był za święty. Gospodarz, który z wykształcenia był archeologiem, dużo wiedział o dawnych estońskich tradycjach i je utrzymywał. On sam, przy szacunku do nich, związany był z nurtem prawosławnym, a jego żona była luteranką. W Estonii jest duży wpływ kultury protestanckiej i prawosławnej, a oni jako rodzina obchodzili Wielkanoc dwa razy.

Inne wspomnienie – na przykład drobne prezenty w czasie adwentu. Wtedy w Estonii dzieciom daje się prezenty – nie jak u nas w mikołajki, ale przez cały ten okres. Dzieci obdarowuje się drobnymi prezencikami i słodyczami, ale ta tradycja przenosi się także na dorosłych. Rodzina, znajomi, koledzy w pracy wrzucają sobie cukierki do butów zostawionych w korytarzu albo do kieszeni płaszcza. Wyobraź sobie, że odwieszasz swój płaszcz w pracy, a po kilku godzinach wracasz do domu i w kieszeni znajdujesz cukierek.

Pamiętam, jak (niestety obecnie świętej pamięci) gospodyni mojego domu robiła na drutach tradycyjne wełniane rękawiczki i skarpety z niesamowitymi wzorami ludowymi. Pamiętam jej kosz z ziołami, z chrobotkiem reniferowym. Ich kuchnia była ciekawa, czasami razem jedliśmy. Pamiętam takie proste zwyczaje – palenie w piecu, chodzenie na biegówki – zaraz obok dzielnicy Supilinn, wzdłuż rzeki są trasy biegówkowe.

Jak wspominasz studia i pracę w Tartu?

Ulica Filozofa. Przy tej ulicy mieszkałam przez pierwszy rok pobytu w Tartu.

Pojechałam na roczną bilateralną wymianę akademicką, byłam wtedy doktorantką we Wrocławiu. Mogłam sama wybrać zajęcia – pamiętam wykłady z historii literatury estońskiej u świetnego literaturoznawcy Marta Velskera. Nie czułam się w pełni komfortowo ze swoim estońskim, ale dużo nauczyłam się wówczas i o literaturze, i samego języka. Chodziłam też na estoński i na wykłady z historii Estonii, zbierałam materiały do doktoratu w archiwach i bibliotekach.

Wcześniej we Wrocławiu uczyłam obcokrajowców języka polskiego. Gdy kończyła się moja wymiana, zwolniło się miejsce dla lektora w Katedrze Slawistyki Uniwersytetu w Tartu, zostałam przyjęta i pracowałam tam kolejne dwa lata. Wspominam to jako wyzwanie, ale takie z tych najlepszych. Miałam też okazję poznać społeczność rosyjskojęzyczną w Estonii, a to czasem dwa różne światy.

Często język estoński opisujesz niemal jak inny magiczny świat? Co takiego niezwykłego jest w języku estońskim? Czy język był iskrą, która spowodowała, że zakochałaś się w estońskiej kulturze?

Zdecydowanie tak. Od dziecka lubiłam uczyć się języków i lubiłam podróżować, a idealne połączenie to nauka języka kraju, który się odwiedza. Każdy język coś w sobie ma i wybór tego „naj” to kwestia gustu. Dla mnie estoński jest przepiękny i to na wielu poziomach. Jest piękny, gdy słyszy się go po raz pierwszy i nie rozumie się ani słowa – jak melodię. Być może dlatego, że ma akcent na pierwszą sylabę, przez co tworzy się specyficzny, bardzo muzyczny rytm. Jest on na przykład odzwierciedlony w pieśniach ludowych, tzw. regilaulud. Inną charakterystyczną cechą języka estońskiego są częste aliteracje. Oprócz poezji pojawiają się w języku codziennym, np. „kalli-kalli” (uściski, przytulam cię), „tohuvabohu” (galimatias), „sinka-vonka” (serpentyny na pagórkowatej drodze).

Później, gdy wgłębić się w język, to okazuje się, że ma on również bardzo oryginalną leksykę. Wiele estońskich słów zbudowanych jest na zasadzie „sklejania” dwóch lub trzech innych (tzw. kenningi), przez co są bardzo metaforyczne. Ja jestem z tej szkoły językoznawców, wielbicieli języka, którzy uważają, że w języku zaklęte jest myślenie i sposób widzenia świata i ten świat w języku estońskim bardzo mi się podoba.

Kilka przykładów: w estońskim szczenię, kocię, pisklę to „syn psa”, „syn kota”, „syn ptaka” – koerapoeg, kassipoeg, linnupoeg. Lub taka prosta rzecz – żarówka to „elektryczna gruszka” – elektripirn. Wczoraj czytałam książkę Tõnu Õnnepalu, w której natknęłam się na takie słowo surmalaps – „dziecko śmierci”, w znaczeniu „nieżywy”. Zastanawiałam się, czy to słowo wymyślił pisarz, ale nie, to jest w słowniku! Lub hullusark – „koszula szaleńca”, czyli… kaftan bezpieczeństwa – i używa się tego w oficjalnym języku, w przepisach, w szpitalach itp.

Niektóre określenia mają ciekawe pochodzenie. Na przykład mantlipärija to dosłownie „spadkobierca płaszcza”. A więc Biblia, to prorok Eliasz zrzucił swój płaszcz na Elizeusza. W estońskim ta metafora jest nadal używana, zamknięta w jednym słowie, tak mówi się o duchowym spadkobiercy i uczniu. Jung był uczniem Freuda, więc Jung był spadkobiercą płaszcza Freuda. Czasem mówię Estończykom, że ich język jest jak bajka, sam w sobie jest literaturą. Ucząc się estońskiego, miałam kiedyś taki moment żalu: jaka szkoda, że nie znam tego języka od urodzenia, że nie wyssałam go z mlekiem matki. Jednak potem doszłam do wniosku, że dobrze, że uczę się go jako osoba dorosła, z zewnątrz, bo to wszystko widzę i mogę się tym delektować.

Mieszkałaś w Estonii, tłumaczysz z języka estońskiego. Można powiedzieć, że funkcjonujesz na pograniczu tych dwóch kultur. Co jest w kulturze estońskiej, co fascynuje Polaków?

Mnie zafascynowało, że to jest mały kraj i mały język, nieliczny naród, a bardzo otwarty. W Estonii znajdziesz to, co w innych, większych krajach: różne regiony, różne grupy środowiskowe, subkultury, ale dość blisko siebie, nie ma między nimi ostrych granic, nie jest tak, że będąc w jednym środowisku, nie ma się kontaktu z drugim. Mieszkałam w Estonii trzy lata i mam wrażenie, że poznałam ludzi z wielu środowisk, które są też na siebie bardzo otwarte. Wystarczy poznać trochę osób i zaraz okazuje się, że macie wspólnych znajomych.

Druga rzecz to połączenie cywilizacji i przyrody. Możesz mieszkać w centrum miasta i chodzić na biegówki. Pracujesz na uniwersytecie, a potem idziesz i oglądasz bobry nad rzeką.

Po pobycie w Estonii wróciłaś do Polski, teraz mieszkasz w Czechach. Czego z Estonii lub estońskiej kultury brakuje Ci w Polsce lub Czechach? Co, gdybyś mogła, zabrałabyś ze sobą z Estonii?

Słodycze firmy Kalev

Moje ukochane cukierki pistacjowe firmy Kalev. Ciemny estoński chleb. Ale najbardziej się tęskni za ludźmi, za przyjaciółmi, morzem, wyspami, estońską sauną, za tą niesamowitą amarantową põdrakanep (wierzbówka kiprzyca, po estońsku „konopie łosi”), która rośnie w Estonii niemal wszędzie. Jestem zachwycona, gdy znajdę gdzieś rosnącą dziko wierzbówkę, jak na przykład dwa lata temu w Irlandii – byłam szczęśliwa, jakbym znalazła tam kawałek Estonii. I oczywiście brakuje mi estońskich księgarni.

W jaki sposób utrzymujesz kontakt z kulturą estońską, zwłaszcza w kontekście pracy tłumacza?

Przede wszystkim utrzymuję kontakt z przyjaciółmi. Często poznaję autorów, których książki tłumaczę i zdarza mi się zakolegować z nimi na dłużej. Czasem słucham estońskiego radia, estońska telewizja dostępna jest online. Estonia bardzo dba o tłumaczy literatury estońskiej, dostajemy wydawany przez Eesti Instituut newsletter dotyczący aktualności w literaturze estońskiej. Co parę lat jesteśmy zapraszani na seminaria dla tłumaczy w Käsmu. Tam przez 5-6 dni odbywają się wykłady – co nowego w prozie, co w dramacie, poezji, literaturze dziecięcej itd. W wydarzeniu uczestniczą też niektórzy autorzy.

Bardzo pomocne jest też Eesti Lastekirjanduse Keskus, Centrum Literatury Dziecięcej w Tallinnie. Jeśli zainteresuje mnie jakaś książka, wysyłają mi ją w PDF-ie – mogę ją przeczytać, zaproponować wydawnictwu, napisać recenzję itp.

Rozmawialiśmy o początkach Twoich kontaktów z estońską kulturą. Porozmawiajmy teraz na temat Twojej pracy. Ukończyłaś filologię polską, ale zostałaś tłumaczką literatury z języka estońskiego. Co zdecydowało o wyborze tej ścieżki?

Okładka książki Ojcu Jaana Kaplinskiego. Tłumaczenie Anna Michalczuk-Podlecki. Wydawnictwo Pogranicze 2016.

To była długa i nieoczywista ścieżka. Chyba od dziecka chciałam zostać tłumaczką, bo zawsze interesowała mnie literatura i języki. W czasie mojego dłuższego pobytu w Estonii dostałam od jednego z przyjaciół książkę Jaana Kaplinskiego Ojcu;podarował mi ją, ponieważ są w niej silne wątki polskie. Przeczytałam ją i pomyślałam, że wspaniale byłoby ją przetłumaczyć. Odezwałam się do wydawnictwa „Pogranicze” (w konferencjach Ośrodka „Pogranicze” w Sejnach uczestniczył kiedyś sam Kaplinski) i zainteresowali się tą książką. Wcześniej próbowałam swoich sił w drobniejszych przekładach, ale to była moja pierwsza tak poważna praca, pierwsze duże wyzwanie. Wtedy jeszcze pełnoetatowo pracowałam gdzieś indziej, więc nie miałam wiele czasu na tłumaczenie. Zajmowałam się tym po pracy, więc była to długa walka.

Wejście do świata literatury dziecięcej zawdzięczam natomiast Aarnemu Puu, który przez wiele lat był jedynym tłumaczem z języka estońskiego. Aarne Puu, tłumacz, poeta i wykładowca uniwersytecki, najwięcej przekładał w latach 80., dzięki niemu mamy kilka świetnych pozycji, na przykład Jesienny Bal Matiego Unta. W pewnym momencie pan Puu podrzucił mi do tłumaczenia książkę dla dzieci i polecił mnie wydawnictwu. Tak to starszy tłumacz młodej adeptce „przekazał swój płaszcz”. Jestem mu za to bardzo wdzięczna. Przetłumaczyłam wówczas książki Piret Raud, która pochodzi ze słynnej estońskiej rodziny pisarskiej. Jej ojciec Eno Raud był klasykiem literatury dziecięcej, bardzo znanym pisarzem jest również jej brat Rein Raud. Ona sama jest obecnie jednym z najważniejszych estońskich autorów dla dzieci, także jeśli chodzi o tłumaczenia na języki obce.

Potem pomógł mi urlop macierzyński – rzucasz pracę na etat, zostajesz z małym dzieckiem w domu – co nie jest to łatwe, bo początkowo mogłam pracować tylko wtedy, gdy synek miał drzemkę – ale wtedy można zająć się w życiu czymś innym, nieoczywistym, można poeksperymentować.

Przeczytaj także:  Aarne Puu: Do każdego przekładu podchodzę jak do Ziemi Nieznanej

Wróćmy jeszcze do języka. Z jakimi problemami mierzy się osoba polskojęzyczna ucząca się języka estońskiego, a z jakimi osoba, która już tłumaczy? Zapewne są to dwa różne rodzaje problemów?

I tak, i nie. Ja wciąż uczę się estońskiego i wciąż uczę się tłumaczyć. Mam wrażenie, że im dalej w las, tym więcej drzew. Od półtora roku należę do Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. To świetny kolektyw, który zrzesza tłumaczy z różnych języków i mogę czasem podpytywać bardziej doświadczone koleżanki i kolegów o różne rzeczy. Naprawdę muszę się jeszcze wiele nauczyć.

A jakie są trudności? Na przykład egzotyka, która chwyta za serce, ale z drugiej strony język na początku z niczym się nie kojarzy. Później jednak odkrywa się, że i w estońskim istnieje wiele słów z greki, łaciny, z niemieckiego. Ucząc się niemieckiego zauważyłam, że niektóre słowa rozumiem, bo miałam z nimi styczność w estońskim. Inna sprawa – 14 przypadków, których trzeba się nauczyć, ale które odmieniają się bardzo regularnie. Nie ma rodzajów gramatycznych, co jest uproszczeniem w nauce, ale jest dużym wyzwaniem w tłumaczeniu. Często tłumacz musi dokonywać nieoczywistych decyzji – w tekście estońskim jest to niepotrzebne, podczas gdy po polsku rodzaj pojawia się niemal wszędzie i musi zostać określony. Na przykład wspomniana książka Tõnu Õnnepalu Piiririik (wydana pod pseudonimem Emil Tode). To powieść napisana w pierwszej osobie i nigdzie nie objawia się w niej, jakiej płci jest narrator (lub narratorka). Żeby taki tekst przetłumaczyć, trzeba by o tym zdecydować i naruszyć w ten sposób pewną autorską decyzję. Z drugiej strony – to mógł być specjalny zabieg autora, ale nie musiał – jeżeli literackie „ja” nie wyjawia swojego imienia, język estoński sam w sobie nie zdradzi nam rodzaju. Także przy tłumaczeniu Człowieka, który znał mowę węży Kivirähka parę razy napotykałam na podobne wyzwania. Wystarczy zdradzić, że jedna z postaci powieści jest do pewnego momentu mylnie brana za przedstawiciela płci przeciwnej. Tłumacząc dialogi nie mogłam więc początkowo zdradzać jej rodzaju, co było prawdziwą żonglerką.

Trudne może być to, że gramatycznie w języku estońskim nie ma czasu przyszłego. My mamy czas przyszły, a do tego aspekty – robię, zrobię, będę robić. W estońskim tego nie ma, na te trzy formy jest jeden czasownik. Zróżnicowania znaczeń dokonuje się albo za pomocą kontekstu, albo prepozycji – albo nawet przypadka następującego po czasowniku dopełnienia! Trzeba więc zupełnie inaczej myśleć. Duże języki europejskie – angielski, niemiecki czy francuski mają dość podobny układ czasów. Estoński i fiński mają inny; myślenie w tych językach jest zupełnie inne. Ogromną trudnością jest także to, że oprócz aspektu nie ma wielokrotności. Po polsku możesz powiedzieć idę, chodzę, chadzam; robię, porabiam; czytam, czytuję itd. Tego w języku estońskim nie ma. Tłumacząc muszę być na to bardzo wyczulona.

Tłumaczysz powieści, eseje, jak też literaturę dziecięcą. Ta ostatnia stanowi największą część Twojej pracy. Czy tłumaczenia literatury dziecięcej związany jest raczej z Twoim życiem prywatnym, czy to raczej estońska literatura dziecięca jest fenomenem, który wart jest przybliżania za granicą?

Okładka książki Ja, Jonasz i cała reszta Antiego Saara. Tłumaczenie Anna Michalczuk-Podlecki. Wydawnictwo Widnokrąg 2018.

Literatura dziecięca pojawiła się w moim życiu w 2014 roku – wtedy zaczęłam pracę nad przekładem, a rok później ukazały się dwie pierwsze książeczki Piret Raud (Historie trochę szalone i Księżniczki nieco zakręcone. Wtedy jeszcze nie byłam mamą, literatura dziecięca pojawiła się niezależnie od mojego życia osobistego. Natomiast gdy już byłam w ciąży, rozsyłałam propozycje do różnych wydawnictw. Traf chciał, że odezwało się wydawnictwo literatury dziecięcej. Szczęśliwy traf! Synek jest dla mnie inspiracją o tyle, że tłumacząc i dokonując różnych wyborów translatorskich zastanawiam się, czy spodoba mu się taki rodzaj opowieści i języka, czy będzie się śmiał, czy będzie słuchał z zaciekawieniem. To taki mój wewnętrzny recenzent. Jak u Umberto Eco – czytelnik doskonały. Poza tym literatura dziecięca jako rodzaj ludzkiej twórczości jest bardzo ważna; pamiętam jak wielki wpływ wywarła na mnie, kiedy sama byłam dzieckiem.

Czy literatura estońska jest fenomenem? Nie nazwałabym się znawczynią literatury estońskiej. Brakuje mi czasu na wgłębienie się, poznanie jej całej. Nie ośmielę się też powiedzieć, że jest lepsza od polskiej, angielskiej czy każdej innej; literatura każdej kultury ma w sobie coś, co warto poznać, barierą jest tylko nieznajomość języka.

Przeczytaj także:  Codzienność i wyobraźnia. Polskie przekłady estońskiej literatury dla dzieci i młodzieży

Wspomniałaś o inspiracji Aarne Puu i spotkaniach tłumaczy. Jak wybierasz inne książki, które później tłumaczysz? Czy masz swojego ulubionego autora?

Kiedy mieszkałam w Estonii, wyszła książka Andrusa Kivirähka Mees, kes teadis ussisõnu – czyli Człowiek, który znał mowę węży. Widziałam, jak Estończycy na nią reagowali – czytali ją, dzielili się wrażeniami. Ta książka bardzo szybko stała się tam „kultowa”. Kiedy wracałam, dostałam ją od przyjaciół. Czułam, że kiedyś ją przetłumaczę i to marzenie się w tym roku spełniło.

Teraz mam nadzieję znaleźć wydawcę na książkę Urmasa Vadiego. Gdy przyjechałam na wymianę do Estonii, dostałam od przyjaciela kilka biletów do teatru, na festiwal teatralny. Mieszkałam w nieznanej, nowej rzeczywistości i chodziłam na te przedstawienia teatralne rozumiejąc tylko część z tego, co słyszę. Jednak do dziś pamiętam dwa przedstawienia, Kalevipoega i właśnie sztukę autorstwa Urmasa Vadiego. Wtedy nawet nie wiedziałam, że jest też pisarzem. Ciekawy człowiek, bardzo aktywny – dramatopisarz, pisarz, producent. Niedawno wydał książkę, w której w oryginalny sposób przetwarza jeden z wątków historii swojego kraju. W czasie drugiej wojny światowej prezydent I Republiki Estonii Konstantin Päts został przez władze ZSRR uwięziony i zesłany do szpitali psychiatrycznych, w których spędził ostatnią dekadę swojego życia. Historia jest niesamowita. Vadi natomiast napisał książkę o śmiałkach, którzy chcieli uratować Pätsa, przebrali się za tancerzy ludowych i pojechali w głąb Rosji, udając, że jadą na festiwal, by porwać Pätsa ze szpitala w Kazaniu i przywieźć go z powrotem do Estonii. Niesamowita groteska, miesza się w niej realizm z fantazją.

Niektóre książki przychodzą do mnie same, inne poznaję dzięki rekomendacjom i materiałom z Estonii, które dostaję.

Jak wygląda Twój warsztat pracy? A może są to różne warsztaty pracy – powieść i literatura dziecięca? Czy masz wypracowany rytm pracy?

Nie, nie mam takiego rozróżnienia. Książki mam zaplanowane na rok naprzód, według umów z wydawcami.

Każdą książkę dzielę na mniejsze cząstki, by wiedzieć, ile tygodni pracy mam przed sobą: ile potrzebuję czasu na pierwsze robocze tłumaczenie, potem na korektę na ekranie komputera i na korektę na papierze – to jest bardzo ważny etap – następnie trzeba to spisać, wprowadzić ostatnie zmiany i wysłać wydawnictwu. Potem materiał wraca do mnie po redakcji, muszę zmierzyć się z każdą decyzją redaktora, zaakceptować ją lub odrzucić, następnie odesłać. Ten etap może trwać dłużej, czasem tekst wraca kilka razy. Później po składzie jest znów czas na ostatnie poprawki. A więc z daną książką żyje się dosyć długo. Często jest też tak, że po zakończeniu tłumaczenia roboczego jednej książki wraca do mnie inna po redakcji, więc nakładają się na siebie.

Czy pracując nad tłumaczeniem konsultujesz się z autorami, językoznawcami, kulturologami, historykami estońskimi?

Tak. Pamiętam, że tłumacząc książkę Kaplinskiego miałam parę takich trudnych momentów, jest w niej wiele wątków dotyczących historii Estonii, specyfiki kulturowej. Tłumaczyłam dotąd autorów współczesnych i okazywali się też bardzo pomocni, otwarci, przychylni (nota bene, po estońsku mówi się vastutulelik – wychodzący naprzeciw). Z każdym autorem miałam kontakt, to jest ogromne ułatwienie.

Mam przyjaciółkę w Tartu – Marge, która jest poetką, pisarką, więc jej także mogę się poradzić, spytać o wyrażenia pozasłownikowe. Ale też raz, tłumacząc książkę Kaplinskiego, musiałam się wybrać do Muzeum Etnograficznego we Wrocławiu, by skonsultować pewien szczegół z dawnej architektury, bo zupełnie nie wiedziałam gdzie tego szukać.

W Stowarzyszeniu Tłumaczy Literatury mamy też grupę na Facebooku, gdzie można zadać pytanie na forum i uzyskać pomóc, inne spojrzenie.

Wspomniałaś o specyficznej koncepcji książki Vadiego. Do jakich tematów sięgają estońscy pisarze? Czy są tematy stale wracające w estońskiej literaturze? Czy można mówić o jej cechach charakterystycznych?

Trudno mi odpowiedzieć, bo nie znam każdego rodzaju literatury estońskiej, nie znam na przykład literatury LGBT, a na pewno taka jest, nie znam literatury punkowej, obyczajowej itd. Na pewno ciekawy jest trend czerpania z własnej historii. Na polski przetłumaczono kiedyś pięć powieści Jaana Krossa, który różne okresy w dziejach estońskich przetwarzał literacko w swojej twórczości. Jego dorobek literacki to jakby na nowo spisana historia Estonii. Teraz tłumaczę kolejną książkę Andrusa Kivirähka Rehepapp, której akcja toczy się w XIX wieku wśród estońskich chłopów. I tutaj też pojawia się realizm magiczny, podobnie jak w Człowieku, który znał mowę węży. Postacie realne wymieszane są z mitycznymi, ale na równi, nie ma w tym nic niezwykłego. Historia i realizm magiczny są mocno obecne.

W sierpniu będę tłumaczyła książkę dla dzieci o wilkołaczce. Także w niej jest masa estońskich przedchrześcijańskich motywów, z dawnych wierzeń, z folkloru. Dzieci, takie „zwyczajne”, dzisiejsze, ze smartfonami w ręku, mają wakacje, chodzą do lasu, a tam zaczynają się dziać dziwne rzeczy – jedno z dzieci potrafi się zmieniać w wilka.

Do tej pory po polsku ukazało się kilkadziesiąt tytułów. Jeśli wziąć pod uwagę, że przytłaczająca większość przed 1989 rokiem, to należy stwierdzić, że literatura estońska w Polsce jest współcześnie niemal nieobecna. Co jest powodem takiej sytuacji?

Faktycznie tak jest. W PRL-u tłumaczyło się sporo, być może dlatego, że był plan tłumaczenia literatury ze Związku Radzieckiego. To miało swoje dobre i niedobre strony, dobór mógł być tendencyjny. Ale tłumaczono też tytuły bardzo dobre, na przykład wspomniany Jesienny Bal albo powieści Jaana Krossa, lub wybór poezji (Pieśń o niechybnym spotkaniu ze szczęściem) w przekładzie Aarne Puu i Jerzego Litwiniuka z utworami Betti Alver, Artura Alliksaara, Hando Runnela i Jaana Kaplinskiego. Czy Dziwny Świat Tomasza Nipernaadiego pióra Augusta Gailita, powieść, której historia przekładu jest niesamowita – przedwojenny przekład spłonął w wydawnictwie i został odtworzony z odcinków publikowanych w tygodniku „Czas”. Sporo tłumaczono literatury dziecięcej – wydano u nas na przykład ogromnie popularne i lubiane w Estonii książki Eno Rauda Półbutek, Chrobotek i Mufek (Naksitrallid) i Fikmik (Sipsik).

Przeczytaj także:  Losy i przygody literatury estońskiej w międzywojennej Polsce

Potem w latach 90., po wielkim przewrocie politycznym i gospodarczym wydawnictwa postawiły na literaturę anglosaską, zachodnią, i zaczęły działać bardziej komercyjnie. Z rozmów z Aarnem Puu wiem, że było wówczas więcej trudności z zainteresowaniem wydawnictw literaturą estońską.

Teraz, mam nadzieję, już się to powoli zmienia i wydawnictwa są bardziej odważne jeśli chodzi o nieoczywiste kierunki literackie.

Ostatnia estońska powieść, przed opublikowanym w tym roku Człowiekiem, który znał mowę węży, ukazała się w Polsce 32 lata temu! I w dodatku były to przedruki powieści Krossa w latach 90., które przecież były tłumaczone i po raz pierwszy wydane w latach 70.

Jedną z przyczyn jest na pewno brak filologii estońskiej w Polsce; nauka języka estońskiego na poziomie zaawansowanym jest bardzo trudna, wymaga ogromnego samozaparcia, stąd niewielu tłumaczy. Trzeba jeździć na kursy do Estonii. Jeśli są filologie, to naturalne jest, że wyrastają z nich tłumacze.

Twoje tłumaczenia znaleźć można w księgarniach, część starszych tłumaczeń w bibliotekach. Po które tytuły warto sięgnąć?

Z tych starszych polecam esej Kaplinskiego Ojcu – ta książka nie miała promocji, a szkoda. Zwłaszcza, że później wyszły Księgi Jakubowe Olgi Tokarczuk, gdzie główną postacią jest Jakub Frank. Ojciec Kaplinskiego należał do zasymilowanych polskich Żydów, jego przodkowie znaleźli się wśród frankistów i ród Kaplińskich jest często wspominany na kartach tej powieści. Ogromnie interesujące jest u Jaana Kaplinskiego dochodzenie estońskiego pisarza najpierw do swojej polskości, potem odkrywanie korzeni żydowskich, a do tego jeszcze frankistowskich. Jak w matrioszce.

Warto przypomnieć też tytuł Ja, Jonasz i cała reszta Antiego Saara – to książka dla dzieci, ale jest realistyczna, nie ma w niej postaci baśniowych; opisuje po prostu życie w Tartu pewnej rodziny, na którą składa się mama, tata i dwóch braci. Jeśli ktoś lubi Estonię lub chciałby tam pojechać, to w tej książce znajdzie realia estońskie i wiele ciekawych „smaczków”.

Najnowsza książka, którą przetłumaczyłaś to „Człowiek, który znał mowę węży” Andrusa Kivirähka. Co możesz powiedzieć o tej książce?

Okładka książki Człowiek, który znał mowę węży Andrusa Kivirähka. Tłumaczenie Anna Michalczuk-Podlecki. Wydawnictwo Marpress, 2020.

Opowieść toczy się w XIII wieku – ziemie estońskie, puszcza i powstające wokół niej wioski inspirowane przez osadników niemieckich, rycerzy i mnichów. Następuje zderzenie cywilizacji. Plemiona, które dotąd mieszkały w lasach i żyły blisko natury, przenoszą się powoli do wiosek. To warstwa realistyczna. Okazuje się jednak, że mieszkańcy puszczy nauczyli się starożytnej mowy od swoich starszych braci węży. Ludzie potrafią więc rozmawiać ze zwierzętami, z lasem, potrafią przywołać łosia na zabicie. Są szamani, są święte miejsca składania ofiar – mamy obraz świata przedchrześcijańskiego. Ostatni narodzony w puszczy chłopiec, który nauczył się mowy węży i potrafi rozmawiać ze zwierzętami, idzie do wioski i spotyka ludzi stamtąd – i często są to spotkania dramatyczne i okrutne. Krąży między światami – wraca do swojego świata, ale tam już życia nie ma, a w nowym nie chce być, bo odrzuca go smak chleba, kościół, rycerze i zapatrzenie jego pobratymców w kulturę najeźdźców.

Te wątki nie są jednak traktowane jedynie etnograficznie – to wyjście do historii, którą Andrus chciał opowiedzieć i która jest wielopoziomowa i zawiera wiele aluzji do współczesności. To alegoria poszukiwania siebie, niezależnie czy to XIII czy XXI wiek. To też książka o przemocy, o miłości, książka która może być aluzją polityczną – była pisana niedługo po wejściu Estonii do Unii Europejskiej. Odczytuję w niej głos bardzo archaicznej kultury, która wchodzi do kręgu zachodniego i relacja ta daleka jest od oczywistości. Powieść Kivirähka można więc czytać jako zarówno jako książkę fantasy lub przygodową, jak i psychologiczną, alegoryczną.

Jakie masz plany, nad czym obecnie pracujesz? Jakie tytuły czekają na półce „do tłumaczenia”?

W najbliższym czasie zajmę się kolejną wielką powieścią Andrusa Kivirähka Rehepapp. Wyszła w 2000 roku, więc jest trochę starsza; jest kamieniem węgielnym, jeśli chodzi o literaturę współczesną w Estonii. Na egzemplarzu, który niedawno zamówiłam, widniało, że jest to już jej 30. wydanie! Powieść została przetłumaczona na wiele języków, na jej podstawie nakręcono świetny film, była wystawiana w teatrze. To książka, bez której Estończyków zrozumieć nie można. Mam nadzieję, że polski przekład ukaże się w listopadzie przyszłego roku. Również i w niej pojawia się realizm magiczny.

Później będzie Gogoli disko Paavo Matsina – które uhonorowano Europejską Nagrodą Literacką. W tej książce pojawia się dużo motywów z kultury rosyjskiej, radzieckiej. To trochę taka powieść łotrzykowska. Następnie będzie książka dla dzieci o wilkołaczce.

W przyszłym roku wyjdą książki, które już przetłumaczyłam lub kończę tłumaczyć – piękna powieść Andrusa Kivirähka Tilda ja tolmuingel (Tilda i Kurzołek). To bardzo poetycka książka, jak Mały Książę, przypowieść, którą może czytać i dziecko, i dorosły. Ukażą się też kolejne książki Antiego Saara oraz niezwykle zabawna opowieść Priita Põhjali o doktorze Matim – weterynarzu, pacyfiście i wielbicielu śmietankowych krówek.


Artykuł powstał w ramach projektu „Eestlased ja Eesti kultuur Poolas” („Estończycy i estońska kultura w Polsce”), dla którego Fundacja Bałtycka we współpracy z portalem Eesti.pl uzyskała dofinansowanie z programu grantowego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Republiki Estońskiej „Väliseesti ajalehtedele suunatud toetusprogramm 2020. aastal” („Program wsparcia skierowany do estońskich czasopism zagranicznych w 2020 roku”) zarządzanego przez SA Kodanikuühiskonna Sihtkapital („Fundacja Społeczeństwa Obywatelskiego”).

1 KOMENTARZ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj