Druga ojczyzna Pippi

0
460

Wakacje w Estonii? Zdziwiony wyraz twarzy da się wytłumaczyć – wiem, wiem, Estonia to tylko mały kraj na północy, który omijamy, gdyż w lipcu wolimy opalać się w Chorwacji niż zwiedzać zabytki, ubrani w ciepłe swetry. Ja jednak nie mam nic przeciwko. Kupuję szybko bilet i mam 20 godzin na zastanawianie się skąd się wzięła u mnie ta wielka fascynacja tym małym krajem?

Nudę w autobusie zabijam w sposób klasyczny – śpiąc. Budzę się jednak przy granicy litewsko-łotewskiej, w sam raz na zapowiedź czego można się spodziewać w Estonii: ślicznych miasteczek, połączonych ze sobą gdyż jedno zaczyna się tam gdzie drugie się kończy, a dosłownie wszyscy, młodzi i starsi, jeżdżą oldschoolowymi rowerami. W cieniu jedynego sklepu w miasteczku, w którym uśmiechnięta pani sprzedaje gorące pieczywo, ci którzy postanowili iść pieszo tego dnia, rozmawiają nie spiesząc się do pracy. Nasza droga cały czas biegnie wzdłuż Bałtyku, który tego słonecznego dnia wydaje mi się o wiele bardziej atrakcyjny niż przereklamowane Morze Śródziemne. No i te tradycyjne drewniane domy na Łotwie, które sprawiają, że zaczynam się zastanawiać nad porzuceniem życia w wielkim mieście na zawsze. Pomalowane są one na wszelkie wesołe kolory – czerwony, żółty czy zielony; właściwie każdy kolor i kombinacja kolorów jest dozwolona jeśli tylko są w stanie poprawić nastrój w długi zimowy dzień. Zaczynam czuć się jak w bajce, gdyż co chwilę mijamy działające do dziś wiatraki. W końcu zaczynam się rozglądać za Don Kichotem, no i okazuje się, że już jesteśmy w wymarzonej Estonii.

Pierwszy przystanek na trasie, urocze miasteczko Pärnu, reklamuje się jako letnia stolica Estonii. Dla mnie wciąż pozostaje tajemnicą jak władzom miasta udaje się co roku ściągnąć tyle turystów, gdyż na początku lipca temperatura wynosi 20 stopni i leżę na plaży w swetrze. Turystom ze Szwecji i Finlandii taka temperatura jednak jak najbardziej odpowiada, ja natomiast szybko opuszczam plażę i wczuwam się w nową rolę – będę zwiedzał miasto i robił zdjęcia. Zgadzam się, że Pärnu to nie słoneczny Mikonos, ale nie szkodzi. Główna ulica miasta jest wystarczającą atrakcją – na pewno nie jest dłuższa niż 500 metrów, ale mieści się na niej kilka małych restauracji, parę hoteli przypominających zamki z czasów średniowiecza, no i w końcu trzy znudzone fryzjerki, opalające się na schodach przed swoim zakładem. Pełen spokój.

Do tego jeszcze dochodzi poczucie deja vu, które cały czas mnie prześladuje. Tajemnicę rozwiązuje tydzień później moja znajoma opowiadając mi o ilustratorce książki o Pippi Pończoszance (ilustratorką książek Astrid Lindgren była Ilon Wikland pochodząca z Estonii, obecnie mieszkająca w Sztokholmie – przyp. redakcji), która pochodziła właśnie z Pärnu. Ona tak kochała swoje miasto, że postanowiła przekazać Nam tą miłość przez książkę. No proszę, mały zabieg marketingowy ilustratorki się udał, w końcu kto nie marzył w dzieciństwie choćby przez chwilę zamieszkać w cudownym mieście Pippi?

Zamieszkałbym nawet na dłużej, ale, ach ta wielkomiejska choroba, nie mam czasu, czekają na mnie kolejne ciekawe miejsca. Fakt mało znany, ale Estonia posiada około 1500 wysp, większość z których co prawda jest bezludna i o tak małej powierzchni, że próżno ich szukać na mapie. Aby trafić do niektórych z nich potrzeba czegoś więcej niż zwykłe szczęście – mieszkańcy wyspy Muhu na przykład dostają żywność helikopterami, ale zamówienia, jak reszta Estończyków, składają przez Internet. Poradziwszy sobie z głównymi problemami kraju, rząd estoński postanowił rozpocząć program rozpowszechnienia Internetu nawet w najtrudniej dostępnych zakątkach kraju poprzez sieć darmowych kawiarenek internetowych. Dzięki temu zawsze kiedy jestem pewny, że straciłem wszelki kontakt ze światem, nadchodzi ratunek w postaci znaku: „Darmowy Internet – 100 metrów w lewo”.

Aby trafić na Saaremaa, największej z wysp, nie trzeba mieć przyjaciela z estońskich służb powietrznych, wystarczy popłynąć promem. Szybko zostawiamy Kuresaare, stolicę wyspy, i odbywający się tam festiwal samby i ruszamy małymi drogami w głąb wyspy, uważając na co chwilę wyskakujące z lasu jelenie. W końcu jesteśmy – już można się zupełnie zrelaksować, bo to wieś, która składa się z trzech domów i nawet darmowy Internet estońskiego rządu nie jest w stanie tu dotrzeć. Na zawsze pustą plażę mamy co prawda parę kroków, ale większość czasu spędzamy przy ognisku albo w saunie starego domu.

Wojna o przynależność narodową sauny, którą Estonia toczy z Finlandią i Turcją nadal trwa, ale co nas interesuje jest tylko to, że sauna jest dosłownie wszędzie. Źródła historyczne opowiadają jak w XV wieku do Estonii przybył podróżnik z Europy Zachodniej. „Tu torturują miejscowych nakazując im wejść do bardzo gorącego pomieszczenia”, czytamy w jego dzienniku. Dalej podróżnik zaleca, żeby taka kara była stosowana i w Europie Zachodniej, ale o pochodzeniu sauny nie ma ani słowa. Dla rodowitych Estończyków sauna to sama przyjemność, a zaproszenie gości do sauny jest wręcz obowiązkiem każdego patrioty. Wytrzymuję do końca, nie mogąc uwierzyć, że temperatura wynosi ponad sto stopni. Dla nich jestem małym bohaterem, a dla lekarzy zdrowym człowiekiem. Twierdzą oni, że seans należy zakończyć zimnym prysznicem. Zimą zamiast korzystać z prysznica wystarczy skoczyć do śnieżnej zaspy, oczywiście nago.

Czas poza sauną Estończycy urozmaicają sobie w towarzystwie kieliszków z wódką, jak przystało na prawdziwych mieszkańców Europy Północnej. Nawet przerażające statystyki nie są w stanie ich przestraszyć, w końcu picie to niezawodna metoda na rozgrzanie się w długie zimowe dni, kiedy słońce nigdy nie ma ochoty się pokazać choćby na chwilę. A co z latem, kiedy Estończycy dalej piją? „Szykujemy się do zimy”, tłumaczą mi znajomi i nie widać po nich, żeby żartowali. To nie za ich sprawą jednak Estonia stała się małym rajem turystyki alkoholowej. Głównych sprawców można spotkać w każdym pubie i barze Tallina – dla tysięcy Finów jedynym celem jest wydać ostatniego centa na estoński alkohol, o wiele tańszy niż w ojczyźnie wódki Finlandii. Oburzeni i zarazem bardzo przedsiębiorczy Estończycy znaleźli dobre rozwiązanie tego problemu – obecnie każdy fiński turysta musi spędzić w Tallinie przy najmniej jedną dobę, co dla niektórych z nich oznacza i pierwszy spacer po pięknej stolicy, a dla budżetu miasta, rzecz jasna, jeszcze więcej gotówki.

Jeden dzień, tyle potrzeba, żeby się zakochać w mieście, które New York Times nazwał rozrywkową stolicą Skandynawii. Tallin jest czymś więcej niż miasto pełne rozrywek. Tallin to prawdziwa bajka – spacerując wąskimi uliczkami starego miasta, schodząc po stromych schodach nie można oprzeć się wrażeniu, że się w niej znajdujesz. Wcale nie przesadzam – przecież każdy ze starych budynków opowiada ciekawą historię; zazwyczaj chodzi o zakochaną w biednym młodzieńcu córkę króla, który stoi na przeszkodzie tej miłości. Ale jak sami wiemy w końcu miłość zawsze zwycięża, no i dowody na to są przed nami – budynki, które powstały, aby uwiecznić kolejną historię miłosną z happy endem.

Na rynku głównym jest Średniowieczne Targowisko – na scenie toczy się rozprawa sądowa według obowiązujących 5 wieków temu zasad, a ubrane w stroje narodowe starsze panie sprzedają zioła, eliksiry miłości i robione na drutach wełniane swetry. Estońskie babcie-businesswomen są kochane – w pewnej chwili cała uwaga turystów skupia się na nich, a one chętnie pozują do zdjęć, po czym pod koniec grzecznie dziękują za zainteresowanie.

Dostaję nawet zaproszenie na warsztat robienia poduszek, ale znów się spieszymy, tym razem do Tartu, drugiego co do wielkości miasta Estonii. Gdyby mieszkańcy Tartu mieli napisać ten artykuł dodaliby jeszcze, że to prawdziwa stolica Estonii. Trochę przesadzone stwierdzenie, ale nie pozbawione racji – w 400 tysięcznym Tallinie prawie połowa mieszkańców jest rosyjskojęzyczna. Natomiast w Tartu rosyjskiego prawie nie słychać. Tolerancja to cecha narodowa Estończyków, więc nawet w jako mniejszość w stolicy zachowują olimpijski spokój. W końcu Estonia też kiedyś była państwem wielonarodowym – nie jeden Estończyk może pochwalić się szwedzkimi, fińskimi, żydowskimi, polskimi, a nawet szkockimi przodkami. Tak naprawdę niewiele się od tamtych czasów zmieniło i do dziś na wyspach na północy od Tallina rozmawia się po fińsku, w okolicach Haapsalu na zachodzie kraju – po szwedzku, wschód opanował rosyjski, a Tartu – estońscy patrioci.

Jak na 100-tysięczne miasto Tartu wydaje się być wyjątkowo ruchliwym i młodym miastem. Wyż demograficzny ograniczony do obszaru jednego tylko miasta? Raczej nie, po prostu tu znajduje się największy uniwersytet w kraju, jeden z najstarszych w Europie Północnej. 30 tysięcy studentów to nie mała liczba, ale w prosperującej Estonii znajdzie się praca dla każdego z nich. Nawet dla coraz liczniejszej rzeszy studentów polonistyki. W Tartu więc wcale nie trudno o polskojęzycznego przewodnika. Jedyna wada takiego przewodnika, to fakt, że więcej czasu on się zachwyca Polską niż opowiada o swoim mieście. Kończymy więc swój spacer przy Fontannie Zakochanych i rozmawiamy tym razem o Wrocławiu.

Wszystko jest tak jak ma być – jest mały ryneczek z pomnikiem całującej się pary po środku, czerwony ratusz, parę ławek, a dalej miejsca starcza tylko na jedną kawiarnię i krzywy jak wieża w Pizie budynek Muzeum Sztuki. Zapomniałem tylko wspomnieć o hymnie miasta, który co godzinę przerywa ciszę… Myślicie, że ta romantyczna scena ma miejsce w piękne słoneczne niedzielne popołudnie. Nie do końca – słońce co prawda jest, ale jest po dziesiątej. Wieczorem. Ach, zapomniałem, białe noce, rzecz jasna!

Ale nie ma co się dziwić – w końcu czego można się spodziewać po drugiej ojczyźnie Pippi, jeśli nie wielu niespodzianek?

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj