Co czeka sceptyka po śmierci?

3
755
Eduard Wiiralt, "Põrgu" (fragment)

Byłem całkowicie nagi i przemoczony. Z moich długich, sięgających prawie do ramion włosów kapała jeszcze woda. Wokół panował jakiś straszliwy tumult. Ktoś pchnął mnie w plecy. Odwracając się, nie zdołałem w tym ścisku ustalić, kto to. Zresztą nie miało to znaczenia. Każdy dostawał tu kuksańca w żebra. Popłynąłem zwyczajnie wraz z tłumem. Inaczej się nie dało. Widziałem niewyraźnie jak przez mgłę i nie dawałem rady wszystkiego ogarnąć.

Ktoś rzucił mi biały ręcznik, a ktoś inny powiedział coś w nieprzyjemnie szczekliwym tonie. Nie zrozumiałem ani słowa. Mowa była zniekształcona, brzmiała jednak nieprzyjemnie.

Za długą brązową ladą stała tęga kobieta z zaczerwienioną twarzą, w kwiecistym kitlu. Spojrzała na mnie groźnie, jakbym to ja był winien, że ona musi tam stać.

Kolory stawały się stopniowo coraz jaśniejsze i uświadomiłem sobie, że stoję nagi wśród tych wszystkich ludzi. Ogarnął mnie wstyd i dyskomfort. Zauważyłem, że nie ja jeden jestem w takiej sytuacji. Większość ludzi miała jednak szczęście – jakieś tam okrycia mieli.

Tęga kobieta zapytała o coś lub coś powiedziała, ale ja nadal nie rozumiałem sensu jej wypowiedzi. Zmierzyła mnie wzrokiem, a następnie weszła za ladę pomiędzy niknące w ciemnościach regały. Wytarłem się białym ręcznikiem kąpielowym jako tako do sucha. Za, wydawałoby się, nieskończenie długą ladą krzątały się dziesiątki łudząco podobnych do siebie złośliwych bab.

Spostrzegłem młodą, ładną, na oko dwudziestopięcioletnią brunetkę, która opierała się pupą o ladę. Jej jedynym odzieniem był czerwony biustonosz, a resztę ciała próbowała zakryć rękoma. Przecisnąłem się w jej stronę i zaoferowałem swój ręcznik kąpielowy, ona jednak popatrzyła tylko groźnie szeroko otwartymi oczami, ignorując mnie całkowicie. Owinąłem ją ręcznikiem – nadal ani słowa. Stojąc tak przed nią nagi, poczułem, że czerwienieję. Rycerski uczynek był już tylko wspomnieniem, na jego miejsce wróciło poczucie wstydu.

– Hej, ty! – znowu usłyszałem znajome, metalicznie brzmiące szczekanie. Odwróciłem się. Kobieta wyłożyła na ladę jakieś łachmany.

– To dla ciebie. Idź już! – rozkazała. Jej słowa wciąż brzmiały obco, ale tym razem je zrozumiałem.

– Nie ma czegoś lepszego? – spytałem podnosząc łachy.

– A co z nimi nie tak? Zakryj ptaka i zabieraj się stąd! Nie widzisz, zajęta jestem! – fuknęła baba z mordą buldoga, akcentując każde słowo niczym żołnierz usunięty za karę z wojska, który musi się teraz kompromitować wydawając zupę w stołówce szkolnej. Do następnej osoby zwróciła się w równie szczekliwym tonie. Przyczyna nie tkwiła więc jak widać we mnie.

Włożyłem szare spodnie dresowe i białego T-shirta. Obuwie to były jakieś neonowo zielone adidasy.

Nowych ludzi przybywało coraz więcej, nie rozumiałem jednak skąd. Po prostu pojawiali się, hałasując. Było ich tu już setki. Tysiące. Różnego wzrostu, koloru i płci. Przecisnąłem się przez masę ludzką byle dalej od lady, a tam jakaś kolejka. Z przodu widniały drzwi, obok których na straży stał krępy mężczyzna, który wpuszczał ludzi pojedynczo. Przez to kolejka malała wolniej, a oczekujących przybywało.

– Weź numer! – z ust ochroniarza wyszła komenda jak grzmot z głębi wyschniętej studni.

– Jaki numer?

– Numer! – Facet wskazał na szare brudne pudło, w którym z trudem dało się dostrzec zielony zniszczony przycisk, a pod nim otwór.

Nacisnąłem przycisk, pudło zabuczało i zatrzeszczało niczym ledwo zipiąca skrzynia biegów i wypluło kwitek z numerem. Drzwi przede mną otworzyły się.

– Ruszać się! – krzyknął ochroniarz.

Wszedłem. Usłyszałem jeszcze za sobą czyjś grzmiący głos: numer! Znalazłem się w następnym, wydawać by się mogło, niekończącym się pomieszczeniu. Nie było ścian ani sufitu, gdziekolwiek nie spojrzeć, wszystko tonęło w ciemnościach.

Szedłem przez rozległy korytarz, który wraz z czerwonymi krzesłami z plastiku przypominał poczekalnię na lotnisku. Mniej więcej połowa krzeseł była zajęta. Całe to miejsce przypominało ogromną scenę teatralną, gdzie tylna ściana jest zapewne pokryta czarną materią, ale gdyby pójść dalej, to z czarnego tła wyłoni się kolejna dekoracja.

Następnie pojawił się długi szereg konstrukcji przypominających ogromne regały magazynowe z drewna. Ze zużytego i wypaczonego drewna. Wyglądało na to, że w tym miejscu zwykło się na nich przechowywać ludzi. Niezdecydowany powlokłem się dalej. Regały znowu zastąpiła poczekalnia lotniskowa, a ta z kolei zrobiła miejsce wyższym, bardziej obskurnym regałom.

Tutaj panował już o wiele większy spokój. Ludzi było wprawdzie dużo, ale nie tak ściśniętych. Nie pchali się ani nie kłębili tak szaleńczo jak przy ladzie. Choć byli też i tacy, którzy zdezorientowani próbowali nieśmiało wybadać, co i gdzie się święci. Przeważnie jednak, znudzeni i rozczarowani, godzili się z zaistniałą sytuacją. Dochodzili tu do zrozumienia.

W końcu stanąłem przy jakimś regale, nie umiejąc ruszyć się dalej. Do regałów przyczepione były drabiny. Nieco dalej dostrzec można było drzwi bez zawiasów, które wisiały na czarnej materii. Nad drzwiami widniała wbita w czarną pustkę tablica z czerwono świecącymi numerami. Brzmiał delikatny, ledwie słyszalny dzwonek, który powtarzał się w regularnych odstępach czasu. Wtedy, po jednym przytłumionym sygnale, drzwi otworzyły się i ktoś wszedł do środka. Nie licząc tego denerwującego dzwonka, panowała tu grobowa cisza, czego trudno się było spodziewać po tak bardzo zatłoczonym miejscu.

– Hej, tu jest jedno wolne miejsce! – krzyknął ktoś nad moją głową.

Zadarłem głowę i zobaczyłem nad trzecią krawędzią półki ciekawie przyglądającą mi się twarz i machającą rękę. Przyciągnąłem drabinę i wszedłem do góry. Leżał tam mężczyzna w średnim wieku z rzadkimi siwymi włosami, ubrany w staromodny brązowy garnitur. Spojrzałem na chwilę w dół i usiadłem. Miał szare oczy. A może nie szare?

– Pomyślałem, że mógłbym jakoś pomóc. To miejsce zwolniło się jakiś czas temu. Nie wiem, jak długo tu zostaniesz, ale pomyślałem, że jesteś tu nowy i pewnie szukasz dla siebie miejsca. – Jego słowa zabrzmiały obco, ale je zrozumiałem. Mówił szybko i bez życia. Bezdźwięcznie.

– Skąd wiedziałeś, że jestem nowy? – Również mój własny głos wydał mi się obcy.

– No słuchaj, nie urodziłem się wczoraj.

Nie odpowiedziałem i czekałem, czy coś jeszcze powie, mając jednocześnie nadzieję, że tego nie zrobi. Nie miałem ochoty na pogawędkę. Poza tym nigdy zbytnio nie interesowały mnie losy innych i nie chciałem też dzielić się swoimi. Po prostu nie jestem towarzyski.

– Jaki masz numer? – zapytał po chwili milczenia właśnie w momencie, gdy zacząłem już przypuszczać, że nasza rozmowa ograniczy się do niewielkiej propozycji pomocy.

– Numer?

– Dostałeś numer, gdy tu przyszedłeś. Wszyscy dostają numery.

Popatrzyłem na pognieciony papierek, który wciąż jeszcze trzymałem w ręce. Były tam liczby: 177 989 076. Mój nowy znajomy rzucił na nie okiem i zaczął przeklinać monotonnym głosem.

– Do diabła! Nie może być! Niech to szlak! To już naprawdę przechodzi wszelkie pojęcie! – Wyciągnął z kieszeni zżółknięty cienki kartonik. Wydawał się aż kosmaty ze starości, choć numery na nim były wyraźne, jakby dopiero co wydrukowane – 220 746 567.

– Ciągle to samo. Nie wiem, jak długo tu już siedzę. Wydaje się, jakby ze sto lat, ale wciąż przychodzi ktoś, kto ma numer przede mną. Czy to nie wkurzające?

Zgodziłem się z nim. Osobiście dawno bym już zażądał wyjaśnień od szychy, która zarządza tym kramem. Co się tyczyło stania w kolejkach i złej obsługi, to byłem całkiem prędki w zgłaszaniu pretensji, ale teraz było mi to jakoś obojętne.

– Ta pani, która była tu przed tobą, dokładnie tak samo! – Pstryknął palcami, ale to zabrzmiało inaczej niż zwykle. – Po paru dniach już jej nie było. Tak mi się przynajmniej wydawało, że to parę dni. Trudno się tutaj odmierza czas. Niekiedy masz wrażenie, że już go dobrze wyczułeś, a tu znów się pogubisz. Czas nie ma znaczenia. Ale numery mają.

Czasem myślę, że po cholerę nam w ogóle przydzielają te numery. Raz byłem oddalony od mojego numeru jedynie o dwa tysiące, ale wtedy na chwilę zrobiło się ciemno i numery zaczęto znowu liczyć od początku. Takie rzeczy zdarzały się tu nie raz i przez to wielu nowych przybyszów znalazło się przed starszymi w kolejności. Oczywiście wywołuje to trochę rozgoryczenia, ale komu się tu poskarżysz. To nie to miejsce. – Nie wiem, czy moje uszy przyzwyczaiły się do beznamiętnego sposobu mówienia mężczyzny, czy może jego głos brzmiał teraz mniej sztucznie. Żywiej, tak jakby obudziło się w nim człowieczeństwo po wieloletniej przerwie. I szaleństwo.

Ale matowy ton głosu pozostał.

Ponownie zadzwonił cichutko dzwonek i z regału naprzeciwko wyskoczył jakiś brodacz, i pospieszył do drzwi. Zniknął na zawsze z naszego świata.

– Ten pan siedział tu już całkiem długo, choć muszę przyznać, że przybył dużo później po mnie.

Nic, tylko mówił i mówił. Próbowałem nawet słuchać i przytakiwać, ale tak naprawdę czekałem, aż wreszcie zamilknie. Chciałem trochę porozmyślać na osobności. Dzwonek dał znak, gdzieś otworzyły się drzwi i ktoś dostał pozwolenie na pójście dalej. W miarę upływu czasu to dzwonienie stało się mniej zauważalne, niczym tykanie zegara, które rozmywa się w wielości innych dźwięków.

– Jak tu trafiłeś? – zapytał mój sąsiad.

– Mhm?

– Pytałem, jak tu trafiłeś?

– Dostałem zawału w wannie.

– Mnie żona dźgnęła prosto w serce, gdy po pracy w domu zasnąłem na tapczanie. Rozumiesz, podczas snu. – Odsłonił poły marynarki, żeby pokazać palcem miejsce dawnej  rany. – Potem strzeliła sobie w głowę z mojego rewolweru. Moja żona. Przybyliśmy tu razem, ale ona oczywiście już dawno stąd wyszła. – Zamilkł na chwilę. – Czasami nawet myślę o niej, zastanawiam się, gdzie teraz jest. – Szturchnął mnie lekko w ramię i powiedział:

– Można rzec, że w pewnym sensie oboje jesteśmy facetami ze złamanym sercem.

Poczułem, że muszę rozprostować kości. Potrzebowałem trochę ruchu, ale przede wszystkim potrzebowałem odpoczynku od tego natrętnego zrzędy. Na regał naprzeciwko wspięła się kobieta w średnim wieku w szarej spódnicy, w ręce trzymała jakieś zrulowane czasopismo. Zszedłem ze swojego miejsca, w nadziei, że uwolnię się od gderacza i znajdę jakieś spokojniejsze miejsce. I może też coś do czytania. Ale on podążył za mną, jakbym go o to prosił.

– Czyli, że zawał? – nie dawał za wygraną. – Tak młodo? – Potrząsnął głową, wciąż dotrzymując mi kroku. Nie wspomniałem mu o wrodzonej chorobie serca ani też o niezdrowym trybie życia. Sądziłem, że i tak niczego by to nie zmieniło.

Nagle, nie wiadomo skąd pojawiła się bardzo młoda blondynka, ściągnęła mi luźne spodnie dresowe, po czym uciekła chichocząc pretensjonalnie. Cholera, że też nie dali mi bielizny. Podciągnąłem spodnie i wtedy przypomniało mi się, jak kiedyś na szkolnym korytarzu podobnie ściągnąłem spodnie dresowe nauczycielce WF-u, odsłaniając jej nieopalony tyłek. Radości było co niemiara. Wtedy. Potem obowiązywało już tylko przysłowie o tym, kto się śmieje ostatni.

– Postaraj się do tego przyzwyczaić, to się całkiem często przydarza – powiedział sucho mój towarzysz.

– Tobie też tak robili?

– Nie, ani razu, ale jak widzę, tobie zaczynają.

Chciałem, żeby sobie poszedł. Po prostu pospacerował w inną stronę. Albo chociaż zamilkł. Ale nie miałem mu serca powiedzieć, żeby poszedł sobie precz. Nigdy nie zdołałem nikomu wprost powiedzieć czegoś podobnego.

Na plastikowym krzesełku w poczekalni „lotniska“ siedział jegomość w stylowym garniturze. Dlaczego ja takiego nie mogłem dostać? Byłbym się zadowolił nawet staromodnym brązowym garniturem mojego uciążliwego towarzysza. W każdym razie byłby lepszy niż dresy.

Minęliśmy jeszcze jedne drzwi, nad którymi świeciły czerwone numery. Zabrzmiał dzwonek, ktoś wszedł do środka i numery zmieniły się.

– Dokąd oni wszyscy idą? – zapytałem.

– Nie wiem. Nikt nie wie. Gdy raz wejdziesz, już nigdy nie wrócisz. To tutaj jest tylko poczekalnią. Ale cokolwiek by tam nie było, to jest na pewno lepsze niż tutejsze wieczne wyczekiwanie.

– Może oni są tymi, którzy chodzą straszyć?

– Kto?

– Ci nieszczęśnicy, którzy są tu uwięzieni. – Nie zadałem tego retorycznego pytania bynajmniej na poważnie, ale widocznie mój towarzysz nie zrozumiał mojej żałosnej próby zrobienia żartu.

– Ja tam nie chodzę nigdzie straszyć. Nie mam kogo straszyć. Nie mieliśmy dzieci i sam byłem jedynakiem. Być może ona… Jestem w tego typu sprawach dość sceptyczny.

– Tak jak ja.

– To już wiesz, co czeka sceptyka po śmierci.

– Co?

– Nic.

Przystanąłem i pogrążony w myślach przyglądałem się świecącym numerom. Gdy umarłeś, to nieprzyjemnie jest usłyszeć od kogoś, że umarłeś. Mężczyzna poklepał mnie po ramieniu. Wydawał się być właśnie takim poklepującym po plecach typem.

Zabrzmiał znajomy sygnał, drzwi otworzyły się i zobaczyłem, jak znika za nimi mój przyjaciel w brązowym garniturze z rozbitym na kawałki sercem. Jego czas nadszedł. Numery na tablicy zmieniły się. Znowu ściągnięto mi spodnie, zobaczyłem tę samą uciekającą dziewczynę. Ile bym się nie głowił, nie dawałem rady pojąć tego, co się tutaj działo. Podciągnąłem spodnie i włożyłem ręce do kieszeni. Już więcej nie miałem zamiaru paść ofiarą tego samego triku.

Byłem teraz sam, tak jak wcześniej chciałem, chociaż nie podobało mi się, że mój znajomy poszedł bez słowa pożegnania. Nie, żebym czuł jakąś urazę czy tęsknotę. Szedłem i szedłem. I myślałem o tym wszystkim, co mi się przydarzyło: o swoim dzieciństwie, rodzinnej wiosce, szkole, podróżach do pięknych miejsc na Ziemi, wieczorach na plaży, imprezach. Te wspomnienia wydawały się tak wyraźne, jakby to wszystko wydarzyło się wczoraj. Oglądałem je w środku siebie, jak gdybym przeglądał książkę z obrazkami. Nic nie wzbudziło we mnie jakichś szczególnych uczuć, za niczym nie tęskniłem. Pomyślałem o niezliczonych imprezach i pijatykach – czy żałowałem tego bezsensownie straconego czasu? W moim wnętrzu ziała pustka, której nie sposób było wypełnić. Czy przez całe życie byłem tak apatyczny, czy to wina tego miejsca tutaj?

Spacerowałem nie rozumiejąc, czy idę naprzód, zawracam, czy może chodzę w kółko. Jedne dekoracje zastępowały inne. Nie byłem pewien, czy jeszcze odnajdę swoją półkę w tym labiryncie bez ścian. Usiadłem na jednym z tych wielu czerwonych krzeseł w poczekalni. Zamknąłem oczy i odchyliłem powoli głowę do tyłu, ale nie zasnąłem. Nie zasnąłem, ani nie śniłem. Po prostu siedziałem na niewygodnym krześle z zamkniętymi oczami, jak jakaś wyłączona maszyna.

Nie wiem, jak długo tam tak bezczynnie przesiedziałem, ale gdy otworzyłem oczy i podniosłem głowę, zobaczyłem, że parę krzeseł na prawo ode mnie siedzi jakaś kobieta. Włosy miała ulizane, ubranie, co prawda czyste, wyglądało jednak jakoś niechlujnie.

– Tutaj światło i cień stają się jednością – powiedziała chrapliwym głosem bez emocji. – Nie wiem, ile czasu już upłynęło, odkąd ostatni raz widziałam moje dzieci. – W jej słowach nie było smutku. Nic już nie powiedziała, siedziała tylko markotnie ze zwieszoną głową. Nie wiedziałem, gdzie ostatnio widziała swoje dzieci. Czy też tu przyszły? Nie chciałem pytać.

Przyjrzałem się dokładniej swoim nogom i zauważyłem, że nic nie ma tutaj cienia. Nawet ludzi można by zredukować do poziomu przedmiotów. Posępne światło, które padało z sufitu czy skądś indziej, nie posiadało źródła i nie rzucało żadnego cienia. Dźwiękom również brakowało barwy. Wszystkie odgłosy były matowe i puste. Bezbarwne i bez echa. Bez życia. Zabębniłem palcami w krawędź krzesła, ale to, co wyszło, nie miało rytmu. Tylko tępy stukot. Wskutek tego znowu ogarnęła mnie bezdenna pustka, ale mimo wszystko nie była to tęsknota za barwnymi rytmami.

Skierowałem swoje kroki w stronę, skąd przyszedłem. Przynajmniej sądziłem, że to ten kierunek. Sam tego nie zauważywszy jakoś znalazłem swoją półkę. Na miejscu siwowłosego był już nowy sąsiad, ale nie zwróciłem na niego uwagi. On również nie odezwał się do mnie. Odpowiadało mi to. Położyłem się i zacząłem wpatrywać w brązowy sufit, dopóki nie zamknąłem oczu. Ale nie zasnąłem.

Tak właśnie upłynęły dni. A raczej czas. To nie były ani dni, ani tygodnie. Po prostu czas. On po prostu mijał. A może stał w miejscu? Przyglądałem się, jak nowych osób przybywało, a innych ubywało. Spacery. Czasami wysłuchałem kogoś uskarżającego się na swój ciężki los. I znowu spacery. Owo pismo kobiece było tutaj chyba jedyną lekturą.

Aż tu nagle. W pewnym momencie zobaczyłem Laurę. Była w ładnej czarnej sukience. Siedziała trwożliwie na czerwonym krześle z łokciami na kolanach, wątłe palce zacisnęła w piąstki i zasłoniła nimi usta. Jednak nie ucieszyłem się na jej widok. Tu nie sposób było doświadczyć radości spotykając starych znajomych. Radość tutaj nie istniała. Stanąłem przed Laurą. Jej błędny wzrok zniknął, a wyraz twarzy wyrażał coś jakby rozczarowanie.

– Co ty tu robisz? – zapytała tak, jak gdyby trafiła tu w wyniku jakiegoś uknutego przeze mnie spisku. Jej głos, zawsze tak słodki jak miód, brzmiał teraz odrażająco i obco.

– Czekam. Jestem tu już… – Jak długo właściwie? – Tak naprawdę powinienem raczej spytać, co ty tutaj robisz?

Twarz Laury skrzywiła się jakby do płaczu, ale tu się nie płakało. Nigdy. Usiadłem przy niej i przyciągnąłem ją do siebie. Kiedyś, bardzo dawno temu, będąc na pierwszym roku studiów, to w jej sypialni udowadniałem swoją męskość. Ale teraz nie czułem już żadnej bliskości ani ciepła. Także fizycznego. Laura była zimna, tak jak dźwięki były bezdźwięczne.

Czy w ogóle żywiłem dla niej kiedykolwiek jakieś ciepłe uczucia? Owszem. Miałem to dobrze w pamięci.

– Tu jest tak cicho – powiedziała.

– Tu jest zawsze tak cicho. Gdy zamkniesz oczy, poczujesz, jakbyś była sama. – Właściwie jest się tu sam na sam z własnymi myślami, ale bez zdolności do wzruszeń wywołanych radosnymi chwilami z przeszłości czy do odczuwania żalu z powodu doznanej kiedyś krzywdy.

Wtem zadźwięczał ponownie dzwonek, ale tym razem troszkę inaczej. No właśnie – zadźwięczał! To był mój dzwonek. Nad drzwiami jaśniał mój numer. Wstałem. Raz już zostawiłem Laurę nieoczekiwanie tak po prostu samą, wówczas, gdy zdecydowałem się przerwać szkołę i pójść w świat. I teraz ponownie odszedłem nie mówiąc ani słowa.

Drzwi otworzyły się, ale zanim zdążyłem wejść do środka, tamta dziewczyna znowu ściągnęła mi spodnie. Potykając się, z gołym tyłkiem przekroczyłem próg. Drzwi za moimi plecami zamknęły się.

 

Opowiadanie pierwotnie ukazało się w magazynie literackim „Looming“ (6/2017) pt. „Mis juhtub skeptikuga pärast surma?”. Z języka estońskiego przełożyła Marta Perlikiewicz.

Zdjęcie główne: fragment grafiki Eduarda Wiiralta „Põrgu” (pol. „Piekło”).

3 KOMENTARZE

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj