Tragedia w Inflantach, Juliusz Verne

0
593

Rozdział V. Kabak „Pod Złamanym Krzyżem”

Nazwę gospody „Pod Złamanym Krzyżem” wyjaśniał rysunek, wykonany krwią wołu na jednej ze szczytowych ścian budynku – oderwany od podstawy i leżący na ziemi podwójny rosyjski krzyż. Niewątpliwie miało to związek z jakąś legendą, odnoszącą się do obrazoburczej profanacji, ginącą w pomroce dziejów.

Właścicielem karczmy, którą przejął po ojcu, położonej w odosobnionym miejscu przy trakcie wiodącym z Rygi do Parnawy, był niejaki Kroff, Słowianin, wdowiec mający około czterdziestu, czterdziestu pięciu lat. W promieniu dwóch do trzech wiorst nie było żadnej wioski czy osady, a nawet pojedynczego domu. Było to pustkowie w pełnym tego słowa znaczeniu.

Klientelę Kroffa, czy to miejscową, czy przyjezdną, stanowili z rzadka pojawiający się podróżni, zmuszeni do zatrzymania się w tym miejscu, z tuzin chłopów pracujących na pobliskich polach oraz kilku drwali i węglarzy przebywających w pobliskich lasach.

Czy karczmarz żył ze swego zawodu? W każdym razie nigdy nie narzekał na biedę, zresztą nie był człowiekiem, który wszędzie rozpowiada o swoich sprawach. Kabak istniał od prawie trzydziestu lat, początkowo prowadzony przez ojca – oszusta i kłusownika, który dorobił się na tym pieniędzy – a następnie przez jego syna. Okoliczni złośliwcy dowodzili, że „Pod Złamanym Krzyżem” wcale nie brakuje pieniędzy, co jednak nikogo nie obchodziło.

Kroff, z natury zamknięty w sobie, żył w odosobnieniu. Z rzadka tylko opuszczał swoją gospodę i także nieczęsto pojawiał się w Parnawie. Uprawiał ogródek sam, gdyż nie miał ani córki ani syna, ani też kogoś innego, kto mógłby mu pomóc. Był to mężczyzna o silnej budowie, czerwonej twarzy, gęstej brodzie i czuprynie, śmiałym spojrzeniu. Nie wypytywał nigdy nikogo, a na zapytania odpowiadał krótko.

Dom, za którym rozciągał się ogród, składał się tylko z parteru. Można się było doń dostać przez jednoskrzydłowe drzwi. Wchodziło się nimi do głównej sali, oświetlanej usytuowanym w głębi jednym oknem. Na lewo i prawo były pokoje gościnne, których okna wychodziły na drogę. Pokój Kroffa znajdował się w przybudówce przylegającej do ogrodu.

Solidne drzwi i okiennice gospody zaopatrzone były w mocne haki i rygle, przymocowane od wewnątrz. Karczmarz zamykał je o zmierzchu, ponieważ okolica nie była bezpieczna. Gospoda jednak była otwarta do dziesiątej wieczorem. W tej chwili znajdowało się tam około pół tuzina klientów, wesoło usposobionych dzięki wypitej wódce.

Ogród, mający z pół morgi, ogrodzony jedynie żywopłotem, graniczył ze świerkowym laskiem, ciągnącym się aż do drogi. W ogrodzie rosły przeznaczone na bieżącą konsumpcję warzywa, które Kroff uprawiał z zyskiem. Co do drzew, pozostawionych samym sobie, były to karłowate wiśnie, jabłonie rodzące dobre jabłka i kilka rzędów krzaków malin z pachnącymi krwistoczerwonymi owocami, które tak udają się w Inflantach.

Tego wieczora przy stołach siedziało, rozmawiało i piło trzech lub czterech wieśniaków i tyluż drwali mieszkających z pobliskich wioskach. Wódka po dwie kopiejki za kieliszek przyciągała ich tu codziennie przed powrotem do folwarków lub chat, odległych o prawie cztery wiorsty. Żaden z tych ludzi nie musiał spędzać nocy „Pod Złamanym Krzyżem”. Z rzadka tylko zatrzymywali się tu na nocleg podróżni. Jednak pocztylioni i woźnice teleg lub dyliżansów pocztowych chętnie zatrzymywali się w kabaku, przed przebyciem ostatniego odcinka dzielącego ich od Parnawy.

Pomiędzy tymi stałymi bywalcami wyróżniali się dwaj osobnicy, siedzący na uboczu. Rozmawiali cichym głosem i uważnie przyglądali się twarzom pijących. Był to sierżant Eck i jeden z jego agentów. Po pościgu wzdłuż Parnawy kontynuowali poszukiwania przeszukując te rejony gdzie dano im znać o obecności jakichś podejrzanych ludzi. Pozostawali w kontakcie z różnymi oddziałami pilnującymi porządku w miasteczkach i wsiach położonych w północnej części prowincji.

Eck wcale nie był zadowolony z wyników swej ostatniej wyprawy. Nie odnaleźli w zatorze na Parnawie nawet ciała zbiega, którego on zamierzał pojmać i żywego przyprowadzić przed oblicze majora Verdera.

Jego miłość własna została zraniona.

Podoficer mówił do swego towarzysza:
– Nie ulega wątpliwości – i wszystko na to wskazuje – iż ten łotr utonął…
– To jest pewne – odparł agent.
– Ech nie, to nie jest takie pewne, a przynajmniej nie mamy na to dowodów! Zresztą, gdybyśmy wyłowili martwego człowieka, to nie nadawałby się on zupełnie do odesłania na Syberię! Należało pojmać go żywcem! Ta sprawa wcale nie przysporzyła policji splendoru!
– Następnym razem będziemy mieli więcej szczęścia, panie Eck – pocieszał agent, który porażki tego zawodu przyjmował z filozoficznym spokojem.
Sierżant pokręcił głową, nie starając się wcale ukryć swego gniewu.

O tej porze zawierucha rozpętała się z niezrównaną zaciekłością. Wydawało się, że wiatr wyrwie drzwi wejściowe z futryn. Wielki piec, jak ktoś duszony, przestawał na moment charczeć, by chwilę później wybuchnąć jak piec hutniczy. Słychać było, jak w świerkowym lasku łamały się drzewa, a gałęzie dolatywały aż do dachu kabaku, grożąc przedziurawieniem go.
– Oto robota, która sama się wykonuje za drwali! – zauważył jeden z wieśniaków. – Będą mieli kłopot z zebraniem tego ładunku drewna…
– To także doskonała pogoda dla złoczyńców i przemytników! – dodał agent.
– Tak, doskonała… – powiedział Eck. – To jednak nie powód, aby pozwalać im działać! Wiadomo jest, że jakaś banda grasuje w okolicy. Doniesiono o kradzieży w Tarvart i o zabójstwie w Karkusie! Gościniec pomiędzy Rygą a Parnawą także nie jest bezpieczny… Mnożą się zbrodnie, a zbrodniarze najczęściej unikają kary. W końcu czym ryzykują, jeżeli zostaną złapani? Będą wydobywać sól na Syberii, czym zbytnio się nie przejmują! Dawniej perspektywa zawiśnięcia na stryczku powodowała, iż zastanawiano się przed popełnieniem zbrodni! Jednak szubienice obalono, podobnie jak krzyż w kabaku mistrza Kroffa…
– To jeszcze powróci – stwierdził agent.
– Oby jak najszybciej – odrzekł Eck.

Sierżant policji nie umiał pogodzić się z tym, że utrzymano karę śmierci dla przestępstw z przyczyn politycznych, a zniesiono dla zwykłych zbrodniarzy. Tego nie umiał pojąć, podobnie jak wielu światłych ludzi nienależących do policji.
– Ruszajmy w drogę! – odezwał się sierżant, gotując się do wyjścia. – Mam spotkanie w Parnawie z dowódcą piątego oddziału i nie chciałbym na nie się spóźnić!

Zanim jednak wstał, zastukał po stole.

Kroff nadbiegł niezwłocznie.
– Ile, Kroff? – spytał, wyciągając z kieszeni jakieś drobne.
– Dobrze pan wie, panie podoficerze – odparł karczmarz. – Mam jedną cenę dla wszystkich.
– Nawet dla tych, którzy przychodzą do twego kabaku gdyż wiedzą, że nie będziesz ich wypytywał ani o dokumenty ani o nazwisko?
– Nie pracuję w policji! – odparł szorstko Kroff.
– Ech, wszyscy karczmarze powinni być policjantami i wtedy w kraju byłoby spokojniej! – stwierdził sierżant. – Pilnuj się jednak, abym pewnego pięknego dnia nie zamknął tej gospody, jeżeli ty wcześniej nie zamkniesz jej dla przemytników, a co gorsza zbrodniarzy!
– Podaję wódkę tym, co mi płacą – odparł karczmarz – i nie chcę wiedzieć, gdzie się udają, jak też nie wiedziałem wcześniej, skąd przybyli!
– Kroff, nie udawaj głuchego, jak do ciebie mówię, bo inaczej przytrę ci uszu! Tymczasem życzę dobrej nocy i do widzenia!

Sierżant wstał, zapłacił za wódkę i razem z agentem skierował się ku drzwiom. Inni goście poszli za ich przykładem, ponieważ nie zrażała ich zła pogoda i nie musieli z tego powodu zatrzymać się w kabaku „Pod Złamanym Krzyżem”.

W tej chwili drzwi nagle się otworzyły i natychmiast zamknęły pod wpływem gwałtownego podmuchu wiatru.

Do karczmy weszli dwaj mężczyźni, z których jeden podtrzymywał drugiego, kulejącego. Byli to Poch i jego towarzysz podróży, zmuszeni iść piechotą po tym, jak dyliżans uległ wypadkowi. Drugi pasażer nadal był szczelnie opatulony opończą, a kaptur miał tak głęboko nasunięty na głowę, że nie można było dojrzeć jego twarzy.

To on pierwszy zabrał głos, zwracając się do karczmarza:
– Nasz pojazd roztrzaskał się o dwieście kroków stąd. Poczthalter i pocztylion udali się konno do Parnawy. Jutro rano mają tu po nas przyjechać. Chcielibyśmy tu przenocować. Czy macie dwa pokoje?
– Tak – odparł Kroff.
– Dla mnie proszę osobny pokój i, jeśli to możliwe, wygodne łóżko – dodał Poch.
– Będzie go pan miał – oświadczył Kroff. – Czy jest pan ranny?
– Nic mi nie będzie, to tylko zadraśnięcie na nodze – odrzekł Poch.
– Drugi pokój dla mnie – dodał podróżny.

Podczas gdy mówił, Eck był prawie pewny, że rozpoznał jego głos.
– A to dopiero! – rzekł do siebie. – Przysiągłbym, że to jest…

Nie był tego pewny, ale, kierując się instynktem policjanta, postanowił się przekonać, na ile jego podejrzenia są słuszne.

Tymczasem Poch usiadł przy stole, na którym położył pugilares, ciągle przytwierdzony łańcuszkiem do pasa.
– Pokój już mam… w porządku – zwrócił się do Kroffa. – Ale przecież zadraśnięcie nie przeszkadza w jedzeniu, a ja jestem głodny.
– Zaraz przyniosę kolację – odrzekł karczmarz.
– Tylko czym prędzej – dorzucił Poch.

Sierżant policji podszedł do kuriera banku.
– Doprawdy, panie Poch, miał pan szczęście, iż nie odniósł pan poważniejszej rany – powiedział.
– O, pan Eck! – zawołał kurier banku. – Dzień dobry panie Eck, a raczej dobry wieczór!
– Dobry wieczór, panie Poch!
– Przeszukuje pan tutejszą okolicę?
– Jak pan widzi. A jak z pańską raną?
– Jutro nie będzie po niej śladu.

Kroff przyniósł i postawił na stole chleb, słoninę i filiżankę herbaty. Następnie zwrócił się do nieznajomego:
– A panu co podać?
– Nie jestem głodny – odparł zapytany. – Proszę wskazać mi mój pokój. Chciałbym położyć się wcześniej spać, bowiem prawdopodobnie nie będę czekał na powrót poczthaltera i opuszczę gospodę jutro o czwartej.
– Jak się panu podoba – odparł karczmarz.

Poprowadził gościa do pokoju, znajdującego się w głębi domu, na lewo od sali jadalnej, zachowując dla kuriera banku ten, który znajdował się na prawo.

Podczas tej rozmowy nieznajomemu zsunął się nieco z głowy kaptur i sierżant, który go uważnie obserwował, zobaczył fragment twarzy. To mu wystarczyło.
– Tak, to z pewnością on – szepnął do siebie. – Dlaczego jednak chce wyjść o tak wczesnej porze i nie zamierza powrócić do dyliżansu?
Doprawdy, agentom policyjnym rzeczy najzwyklejsze wydają się często bardzo niezwykłe!

„Dokąd on jedzie?” – zastanawiał się Eck. Na to pytanie podróżny z całą pewnością by odpowiedział, gdyby zostało mu postawione. Jednakże nie wydawało się, iż spostrzegł, że podoficer przyglądał mu się uważnie i że został rozpoznany. Spokojnie wszedł do pokoju, który wskazał mu Kroff. Eck przysiadł się do Pocha, zajadającego z wielkim apetytem.
– Czy ten podróżny jechał z panem w dyliżansie? – spytał.
– Tak, panie Eck. Nie mogłem jednak wyciągnąć od niego ani słowa…
– Nie wie pan, dokąd jedzie?
– Nie. Wsiadł do pojazdu w Rydze i myślę, że udaje się do Rewla. Gdyby tu był Broks, mógłby panu powiedzieć coś więcej.
– Och, to nic ważnego – powiedział sierżant.

Kroff przysłuchiwał się tej rozmowie z obojętną miną karczmarza, który zupełnie nie pragnie się dowiedzieć, kim są jego goście. Chodził po sali, podczas gdy wieśniacy i drwale żegnali się, życząc mu dobrej nocy.

Tymczasem sierżant, który nie spieszył się już z odejściem, zabawiał rozmową tego gadułę Pocha, który zresztą nie miał nic przeciwko temu.
– Jedzie pan do Parnawy? – spytał.
– Nie, do Rewla, panie Eck.
– Na koszt Johausena?
– Tak, na jego koszt – odparł Poch i instynktownym ruchem przyciągnął do siebie leżący na stole pugilares.
– Ten wypadek w podróży spowoduje jakieś dwanaście godzin opóźnienia.
– Tylko dwanaście godzin, jeżeli Broks dotrzyma obietnicy i zjawi się tutaj jutro rano. Powrócę do Rygi za cztery dni, w dniu ślubu…
– Z zacną Zinaidą Parensow! – dokończył Eck. – Wiem o tym…
– Całkowicie panu wierzę. Pan wie wszystko…
– Nie, nie wszystko, skoro nie wiem, dokąd udaje się pański towarzysz podróży. Jeżeli jednak zamierza wyjść jutrzejszego ranka o tak wczesnej godzinie, to niewątpliwie zatrzyma się w Parnawie.
– Być może – odparł Poch – gdybyśmy się nie spotkali, życzę mu dobrej podróży! Ale niech mi pan powie, panie Eck, czy ma pan zamiar nocować dzisiaj w tej gospodzie?
– Nie, panie Poch. Mamy się spotkać z kimś w Parnawie i zaraz wychodzimy. Jeśli chodzi o pana, to po sutej wieczerzy proszę się dobrze wyspać. I niech pan pilnuje swego pugilaresu…
– Trzyma się mnie jak uszy mojej głowy! – odparł kurier banku, wybuchając szczerym śmiechem.
– Wychodzimy – powiedział podoficer do agenta policji. – Zapnijmy się aż pod szyję, gdyż wiatr przenika do szpiku kości! Dobranoc, Poch.
– Dobranoc, panie Eck.

Obaj policjanci wyszli, a Kroff najpierw zablokował od wewnątrz drzwi drewnianym drągiem, a później dwukrotnie przekręcił klucz w zamku i schował go do kieszeni.

O tej porze nie należało się jeszcze spodziewać kogoś, kto poprosiłby o nocleg w gospodzie „Pod Złamanym Krzyżem”. Już to było niezwykłe, iż dwaj podróżni wynajęli do następnego dnia dwa pokoje, i trzeba było wypadku dyliżansu, żeby karczmarz nie był sam, jak zwykle, w kabaku położonym na odludziu.

Tymczasem Poch skończył posiłek, który spożył z wielkim apetytem. Jadło i napitek wystarczyły mu do podreperowania nadwątlonych sił. Łóżko miało zakończyć to, co tak pięknie zaczęło się przy stole.

Kroff przed udaniem się do swego pokoju czekał, aż jego gość ulokuje się w swoim. Stanął przy piecu, z którego niekiedy pod wpływem silnych podmuchów wiatru wydobywały się kłęby dymu i napełniały salę. Kroff z całych sił starał się rozpędzić dym za pomocą ręcznika, który, zwijając się i rozwijając, wydawał trzaski podobne do uderzeń bicza.

Migoczące światełko łojowej świeczki, stojącej na stole, wywoływało pląsające cienie przedmiotów na obrusie.

Na zewnątrz wiatr z taką siłą uderzał w okiennice, iż wydawało się, że ktoś dobija się do domu.
– Słyszeliście? – zauważył Poch w momencie, gdy drzwi otrzymały takie uderzenie, które można było pomylić z uderzeniem pięścią.
– Nikogo – odparł Kroff – nie ma nikogo… Jestem do tego przyzwyczajony. W środku zimy zdarzają się jeszcze gorsze noce…
– No tak – stwierdził Poch – jest mało prawdopodobne, że tej nocy ktokolwiek porusza się po drogach, jeśli nie liczyć złoczyńców i policjantów.
– Jak pan powiedział, mało prawdopodobne!

Było już około dziewiątej.

Poch podniósł się z krzesła, wsunął pugilares pod ramię, wziął zapaloną świeczkę, podaną przez Kroffa, i skierował się do swego pokoju.

Karczmarz trzymał w ręku starą latarnię z grubymi szybkami, chcąc przyświecać sobie, gdy Poch zamknie drzwi swego pokoju.
– Nie idziecie jeszcze spać? – spytał Poch, zatrzymując się przed drzwiami.
– Owszem, ale wcześniej muszę, jak co wieczór, zrobić obchód.
– Waszego gospodarstwa?
– Tak, mojego gospodarstwa. Sprawdzę, czy wszystkie kury są w kurniku, bowiem czasami rankiem brakuje jednej czy dwóch…
– Rozumiem! – rzekł Poch. – Lisy?
– Lisy, ale także wilki. Te przeklęte zwierzęta wcale nie martwią się, że muszą przeskakiwać ogrodzenie! Ponieważ okno mego pokoju wychodzi na ogród, czasami mogę poczęstować je porcją ołowiu! Zatem niech się pan nie przestraszy, jeżeli usłyszy pan strzały.
– Ech, myślę, że nie jest mnie w stanie obudzić nawet wystrzał armatni, jeśli tylko chce mi się spać! – odrzekł Poch. – A propos, wcale mi się nie spieszy. Jeżeli mój towarzysz ma ochotę wcześnie wyskoczyć z łóżka, to jego sprawa! Mnie pozwólcie spać aż do białego dnia… Będzie jeszcze czas obudzić się, kiedy Broks wróci z Parnawy i będzie naprawiał dyliżans.
– Dobrze – powiedział karczmarz. – Nikt pana nie będzie budził, a kiedy ten podróżny będzie wychodził, postaram się zachowywać w taki sposób, aby żaden hałas nie zakłócił pańskiego snu.

Poch, tłumiąc ziewanie, które należało usprawiedliwić zmęczeniem, wszedł do pokoju i zamknął drzwi na klucz.

Kroff pozostał sam w sali ledwo oświetlanej przez latarnię. Podszedł do stołu i pozbierał nakrycie kuriera banku, a następnie umył talerze, filiżankę i czajnik. Był człowiekiem lubiącym porządek. Nigdy nie odkładał na jutro tego, co mógł zrobić dzisiaj.

Skończywszy robotę, Kroff podszedł do drzwi prowadzących do obejścia i otworzył je. Z tej strony, to znaczy od północnego zachodu, zawierucha nie szalała z taką gwałtownością, a narożna przybudówka chroniona była przez wytwarzający się wir powietrza. Jednak za rogiem wiatr uderzał z wielką furią i karczmarz nie miał zamiaru niepotrzebnie narażać się. Jeden rzut okiem na podwórze wystarczył, by się uspokoił. Nie zauważył niczego podejrzanego, żadnych ruchomych cieni, które wskazywałyby na obecność wilków czy lisów. Poruszył latarnią we wszystkich kierunkach. Ponieważ nic nie wzbudziło jego podejrzeń, wrócił do sali jadalnej.

Nie zamierzał gasić ognia w piecu, więc dołożył kilka kawałków torfu, rozejrzał się wokoło i poszedł do swego pokoju. Drzwi, usytuowane blisko tych, prowadzących do ogródka, pozwalały przejść do przybudówki, gdzie znajdował się pokój karczmarza. Sąsiadował więc z pokojem, w którym przebywał pogrążony w głębokim śnie Poch.

Kroff, z latarnią w ręku wszedł do przybudówki i wtedy sala jadalna pogrążyła się w całkowitych ciemnościach. Jeszcze przez dwie lub trzy minuty słychać było jego kroki i szmer wywołany zdejmowaniem odzieży. Potem z przybudówki dobiegło głośniejsze trzeszczenie, co wskazywało, że karczmarz położył się do łóżka.

Kilka chwil później w gospodzie wszyscy spali, pomimo zmagań żywiołów, wiatru, deszczu, pomimo jęków wichury przelatującej przez świerkowy lasek i pozbawiającej drzewa mniejszych gałęzi.

Kroff wstał nieco przed czwartą rano, zapalił latarnię i wszedł do sali jadalnej.

Prawie w tej samej chwili otworzyły się drzwi pokoju podróżnego. Nieznajomy był już ubrany i podobnie jak wczoraj owinięty był w opończę, a kaptur miał nasunięty na głowę.
– Już pan gotowy? – zdziwił się Kroff.
– Już – odparł pasażer. W ręce trzymał dwa lub trzy banknoty jednorublowe. – Ile jestem winny za nocleg?
– Jednego rubla – mruknął karczmarz.
– Oto rubel. Proszę otworzyć mi drzwi.
– Zaraz otwieram – odpowiedział Kroff po sprawdzeniu banknotu w świetle latarni.

Karczmarz skierował się do drzwi, trzymając w ręku wyciągnięty z kieszeni wielki klucz. Nagle zatrzymał się i zwrócił się do gościa ze z tymi słowy:
– Nie chciałby pan czegoś spożyć przed wyjściem?
– Nie.
– Ani kieliszka wódki lub kieliszka sznapsa?
– Powiedziałem, że niczego nie chcę. Otwórzcie prędko, spieszę się.
– Jak pan sobie życzy.

Kroff odsunął drewniane drągi, trzymające drzwi od wewnątrz, a następnie przekręcił klucz w zamku. Rozległ się nieprzyjemny zgrzyt.

Na dworze panowała jeszcze głęboka ciemność. Deszcz przestał padać, ale wiał silny, porywisty wiatr. Złamane gałęzie zaścielały drogę.

Podróżny mocniej nasunął kaptur na głowę, jeszcze staranniej otulił się opończą, a następnie nie mówiąc słowa, ruszył pośpiesznie i po kilku krokach zniknął w mrokach nocy.

Gdy pasażer dyliżansu podążał główną drogą do Parnawy, Kroff, położywszy na poprzednim miejscu drewniane drągi, zamknął drzwi kabaku „Pod Złamanym Krzyżem”.

 

Następny rozdział powieści na kolejnej stronie: