Tragedia w Inflantach, Juliusz Verne

0
595

Rozdział III. Rodzina Nikoliewów

Następnego dnia – dwunastego kwietnia – między godziną siódmą a ósmą wieczorem trzy osoby, czekając na czwartą, rozmawiały w jadalni pewnego domku położonego na przedmieściu Rygi, w dzielnicy zamieszkałej głównie przez ludzi narodowości rosyjskiej. Skromny domek zbudowany był z cegieł, co było rzadkością w tej dzielnicy, w której większość budynków wykonano z drewna. W piecu, usytuowanym we wnęce muru w jadalni, palono już od samego rana, co pozwalało na utrzymanie w pomieszczeniu dość znośnej temperatury około szesnastu stopni, skoro termometr umieszczony na zewnątrz wskazywał sześć stopni poniżej zera w stustopniowej skali Celsjusza.

Mała lampa naftowa, osłonięta abażurem, rzucała na stół dość niewyraźne, chybotliwe światło. Na serwantce o marmurowej podstawce bulgotał samowar. Cztery filiżanki stojące na spodeczkach wskazywały, iż cztery osoby zamierzały pić herbatę.

Jednakże ta czwarta jeszcze się nie zjawiła, chociaż już minęło czterdzieści minut od oznaczonej godziny.
– Dymitr się spóźnia – zauważył jeden z gości, zbliżając się do okna o podwójnych ramach, wychodzącego na ulicę.

Tym człowiekiem był mający około pięćdziesiątki doktor Hamine, jeden z najwierniejszych przyjaciół domu. Już od dwudziestu pięciu lat praktykował w Rydze. Cieszył się wielkim uznaniem ze względu na swój talent i wiedzę praktyczną, był ceniony za łagodność swego charakteru. Wielu kolegów po fachu zazdrościło mu tego powodzenia, a wiadomo do jakiego stopnia może posunąć się zazdrość fachowców nie tylko w Rosji, ale i gdzie indziej.
– Tak… wkrótce wybije ósma… – zauważył drugi z zaproszonych, spoglądając na zegar z ciężarkami wiszący pośrodku między dwoma oknami. Pan Nikoliew ma prawo do kwadransa akademickiego, jak mówimy we Francji, a wiadomo, że ów kwadrans zwykle liczy więcej niż piętnaście minut!

Osobą, która wypowiedziała te słowa, był pan Delaporte, konsul francuski w Rydze. Liczył czterdzieści lat, a już od dziesięciu przebywał w tym mieście. Dobre maniery i chęć niesienia pomocy ludziom zjednały mu powszechny szacunek.
– Mój ojciec naucza na drugim końcu miasta – odezwała się wówczas trzecia osoba. – Odległość jest znaczna, a na dworze panuje zawierucha i zacina deszcz ze śniegiem! Biedny ojciec przyjdzie cały skostniały i zmoknięty.
– W porządku! – zawołał doktor Hamine. – Piec charczy jak sędzia na przesłuchaniu! W pokoju jest ciepło… Samowar współzawodniczy z piecem… Jedna albo dwie filiżanki herbaty przywrócą Dymitrowi ciepło wewnętrzne i zewnętrzne! Nie obawiaj się, moja droga Ilko! Zresztą, jeżeli twój ojciec będzie potrzebował lekarza, ten nie będzie daleko, a przecież to jeden z jego najlepszych przyjaciół…
– Wiemy o tym, kochany doktorze! – odparła z uśmiechem młoda dziewczyna.

Ilka Nikoliew miała dwadzieścia cztery lata i była Słowianką czystej wody. Jakże różniła się od innych Ryżanek pochodzenia niemieckiego, posiadających cerę aż nadto różową, zbyt niebieskie oczy o bezmyślnym wyrazie i gnuśność aż nadto niemiecką! Ilka natomiast była wysoką brunetką o rumianej cerze, szlachetnych, nieco surowych rysach twarzy, które wygładzało nieskończenie łagodne spojrzenie, gdy nie mąciło go jakieś wielkie zmartwienie. Poważna i rozsądna, nie przywiązywała zbytniej wagi do strojów, ubierała się skromnie, ale z wdziękiem i gustownie, przedstawiając swoją osobą doskonały typ młodej Inflantki pochodzenia rosyjskiego.

Ilka nie była jedynym dzieckiem Dymitra Nikoliewa, od dziesięciu już lat będącego wdowcem. Miała brata Jana, który rozpoczynał osiemnasty rok życia i kończył studia na uniwersytecie w Dorpacie13. Gdy był dzieckiem, zastępowała mu zmarłą matkę. Żadna inna kobieta nie poświęciłaby się tak dla niego, nie wykazała tyle dobroci i hartu ducha! Dzięki cudownie przez siostrę czynionym oszczędnościom młody student miał wystarczającą ilość pieniędzy na pokrycie wydatków związanych z dość kosztowną nauką poza domem rodzinnym.

Rzeczywiście, Dymitr Nikoliew zarabiał tylko lekcjami, które dawał u siebie lub na mieście. Niezależny profesor nauk matematycznych i fizycznych, wyśmienicie wykształcony i wysoko ceniony, nie posiadał – dobrze o tym wiedziano – żadnego majątku. Ten zawód nikomu nie przynosi fortuny, tym bardziej w Rosji. Gdyby można ją było zyskiwać przez ogólny szacunek i poważanie, Dymitr Nikoliew byłby milionerem, jednym z najbogatszych ludzi w Rydze, a uczciwość stawiałaby go w pierwszym rzędzie obywateli tego miasta – oczywiście pochodzenia słowiańskiego. By nie mieć co do tego żadnych wątpliwości, wystarczy przysłuchać się rozmowie doktora Haminego i konsula, oczekujących powrotu profesora.

Rozmowa była prowadzona w języku rosyjskim, którym pan Delaporte władał równie dobrze jak Rosjanie z wyższych sfer językiem francuskim.
– Jesteśmy zatem doktorze – powiedział konsul – w przededniu wydarzenia, skutkiem którego będą zmiany polityczne w Estonii, Inflantach i Kurlandii. Przepowiadają to, z całym wdziękiem języka niemieckiego, dzienniki estońskie!
– Zmiany będą następować stopniowo – odparł doktor – i potrzeba jeszcze dużo czasu, zanim wyrugujemy korporacje niemieckie z administracji rządowej i władz miasta! Czy nie jest to anormalne i nie do przyjęcia, że władzę w naszych krajach sprawują Niemcy?
– Nawet gdy utracą wpływ na administrację kraju – zauważyła Ilka – będą jeszcze bardzo potężni, w ich rękach bowiem spoczywają kapitały, lepsze urzędy i większa część ziemi.
– Z urzędów można ich wyrugować – odparł pan Delaporte. – Jeśli natomiast chodzi o ziemie, to będzie trudniejsze, żeby nie powiedzieć: niemożliwe! Tylko w samych Inflantach Niemcy trzymają w swoich rękach większość posiadłości wiejskich, nie mniej niż czterysta tysięcy hektarów.

Rzeczywiście było to prawdą. W guberniach nadbałtyckich szlachta, ludzie wolnych zawodów, mieszczanie i kupcy byli prawie wyłącznie pochodzenia teutońskiego. Jednak prawdą było również to, że lud nawracany przez Niemców najpierw na katolicyzm, a następnie na protestantyzm, nigdy nie pozwolił się zgermanizować. Estowie14, pobratymcy Finów, i Łotysze, prawie wszyscy osiedli na roli, nie kryli wcale swojej antypatii do rasy tych, którzy nimi rządzili, a w Rewlu, Dorpacie i Petersburgu wiele czasopism zajmowało się obroną ich praw!

Po chwili konsul mówił dalej:
– Nie jestem pewien, kto zwycięży w tej walce pomiędzy Rosjanami pochodzenia słowiańskiego a Rosjanami pochodzenia niemieckiego!
– Pozwólmy działać carowi – odparł doktor Hamine. – Jest Słowianinem w każdym calu i zdecydowanie będzie eliminował z naszych krajów obcy element.
– Tak się stanie! – wtrąciła młoda dziewczyna poważnym głosem. – Już od siedmiuset lat, od czasu podboju, nasi wieśniacy i robotnicy opierali się naciskowi najeźdźców, którzy teraz są poza granicami kraju!
– Twój ojciec, moja droga Ilko, będzie dzielnie walczył w obronie naszej sprawy! – oświadczył doktor. – Słusznie się stało, że stoi na czele partii słowiańskiej.
– Czym zyskał sobie zaciętych wrogów! – zauważył Delaporte.
– Przede wszystkim w osobach braci Johausen – powiedział doktor – tych bogatych bankierów, którzy pękną ze złości, gdy Dymitr Nikoliew zabierze im kierowanie radą miejską w Rydze! W końcu nasze miasto liczy zaledwie czterdzieści cztery tysiące Niemców przeciw dwudziestu sześciu tysiącom Rosjan i dwudziestu czterem tysiącom Łotyszy… Słowianie15 są więc w większości i ta większość będzie za Nikoliewem.
– Mój ojciec nie ma takich ambicji – odparła Ilka. – Chce tylko doprowadzić do tego, aby Słowianie stali się panami w swoim kraju…
– Zostaną nimi po przyszłych wyborach, panno Ilko – powiedział Delaporte – jeżeli tylko Dymitr Nikoliew zgodzi się kandydować…
– Byłoby to zbyt ciężkie brzemię dla mojego ojca, którego stanowisko jest bardzo skromne – odparła dziewczyna. – A zresztą wie pan dobrze, drogi doktorze, na przekór cyfrom, że Ryga jest miastem bardziej niemieckim niż rosyjskim!
– Pozwólmy płynąc wodom Dźwiny! – zawołał doktor. – Stare zwyczaje odpłyną w dół rzeki, a nowe idee przypłyną do nas z góry. Tego dnia mój dzielny Dymitr przypłynie wraz z nimi!
– Dziękuję panu, doktorze, i panu także, panie Delaporte, za uczucia, jakimi darzycie mego ojca, lecz trzeba się mieć na baczności! Zauważyliście zapewne, że ojciec staje się coraz bardziej smutny, co bardzo mnie niepokoi!

Istotnie, przyjaciele poczynili takie samo spostrzeżenie. Od jakiegoś czasu można było zauważyć, że Dymitra Nikoliewa trapi jakaś wielka troska. Będąc bardzo skrytym i niezbyt rozmowny nie zwierzył się nikomu – ani swoim dzieciom, ani staremu przyjacielowi Haminemu – ze swoich kłopotów. Pogrążył się natomiast w pracy, pracy uporczywej, w której niewątpliwie upatrywał nadziei na znalezienie zapomnienia. Tymczasem ludność słowiańska Rygi spoglądała na niego jako na swego przedstawiciela stojącego na czele nowej rady miejskiej.

To było w roku 1876. Idea rusyfikacji guberni nadbałtyckich narodziła się już sto lat wcześniej, kiedy to Katarzyna II myślała o całkowitej reformie państwa. Rząd przedsięwziął środki, aby usunąć stowarzyszenia niemieckie z administracji miast i miasteczek. Wybór rad miejskich miano powierzyć ogółowi obywateli posiadających cenzus wyborczy. W krajach nadbałtyckich, których ludność obliczano wtedy na milion dziewięćset osiemdziesiąt sześć tysięcy mieszkańców, to jest trzysta dwadzieścia sześć tysięcy w Estonii, milion w Inflantach i sześćset sześćdziesiąt tysięcy w Kurlandii, żywioł niemiecki reprezentowany był zaledwie przez czternaście tysięcy szlachty, siedem tysięcy kupców lub ludzi wolnych zawodów i dziewięćdziesiąt pięć tysięcy mieszczan oraz żydów, w sumie sto pięćdziesiąt pięć tysięcy. Zatem większość słowiańska mogła swobodnie kształtować się pod kierunkiem gubernatora i wyższego personelu administracyjnego.

Rozpoczęto więc walkę z obecną władzą miejską, gdzie najbardziej wpływowymi osobistościami byli bracia Johausen, bankierzy, którzy w tej dramatycznej historii odegrają dość znaczną rolę.

Jak już wspomniano wyżej, w tej dzielnicy, albo raczej na przedmieściach Rygi, gdzie stał skromny domek rodziny Nikoliewów, w którym wcześniej mieszkał ojciec Dymitra, profesor cieszył się powszechnym szacunkiem. Rejon ten zamieszkiwało ogółem nie mniej niż osiem tysięcy poddanych cara moskiewskiego.

Wiadomo, że sytuacja majątkowa Dymitra Nikoliewa była kiepska, a nawet jeszcze gorsza niż sądzono. Czyż należało to rozgłaszać, skoro Ilka nie wyszła jeszcze za mąż, chociaż miała już prawie dwadzieścia cztery lata? Czyż w Inflantach było tak samo, jak gdzie indziej, że uroda starcza za całą fortunę, jak to się dzieje w krajach Zachodu, kiedy posagiem dziewczyny nie są zalety jej charakteru, choćby nawet dorównywały jej urodzie? Nie, bowiem w tym prowincjonalnym społeczeństwie słowiańskim pieniądze i uroda nie są najważniejszym warunkiem do zawarcia małżeństwa.

Nie należy zatem dziwić się, że kilkakrotnie proszono o rękę Ilki Nikoliew, ale zastanawiał fakt, iż Dymitr i jego córka odrzucili wszystkie propozycje zawarcia związku małżeńskiego.

Mieli ku temu powody, bowiem od kilku lat Ilka była zaręczona z jedynym synem Michała Janowa, Słowianina, przyjaciela Dymitra Nikoliewa. Obaj zamieszkiwali na tym samym przedmieściu Rygi. Władimir Janow, mający obecnie trzydzieści dwa lata, był zdolnym adwokatem. Pomimo znacznej różnicy wieku można było powiedzieć, iż dzieci wychowywały się razem. W roku 1872, cztery lata przez początkiem tej opowieści, kiedy postanowiono o ślubie Władimira Janowa i Ilki, młody adwokat miał dwadzieścia osiem lat, natomiast młoda dziewczyna dwadzieścia.

Ślub miał się odbyć w tym samym roku.

Obie rodziny strzegły tej tajemnicy i to tak pilnie, że nawet przyjaciele nie mieli pojęcia o planowanym małżeństwie. I właśnie w chwili gdy postanowiono ich powiadomić, niespodziewane zdarzenie zniweczyło brutalnie te plany.

Władimir Janow był członkiem jednego z tych tajnych stowarzyszeń, które w Rosji walczyły z samowładztwem carów. Nie należał jednak do nihilistów, którzy w tej epoce propagandę moralną zastąpili propagandą czynu.

Jednak bojaźliwa administracja moskiewska nie widziała w tym żadnej różnicy… Działała w trybie administracyjnym, nie stosując procedury prawnej, „z konieczności niedopuszczenia do jakiejś afery”. Jak widać, posługiwała się klasyczna formułą. Aresztowań dokonano w wielu miastach Cesarstwa, w tym w Rydze. Władimir Janow, w brutalny sposób wyciągnięty z domu, został zesłany do kopalń w Minusińsku, we wschodniej Syberii. Czy kiedykolwiek powróci? Czy można było żywić jakąkolwiek nadzieję?

To był straszliwy cios dla obu rodzin, a cała słowiańska Ryga odczuła go razem z nimi. Ilka była jak martwa, pozbawiona energii, którą czerpała z samej tylko miłości. Zdecydowana podążyć za narzeczonym, jak tylko jej na to pozwolą, poszłaby dzielić z nim w odległym kraju tę straszną egzystencję wygnańca. Jednak przez cztery lata nie doczekała się żadnych wieści o tym, co się stało z Władimirem i w jakie miejsce go zesłano.

Sześć miesięcy po aresztowaniu swego syna Michał Janow poczuł, że zbliża się śmierć. Wtedy postanowił spieniężyć wszystko, co posiadał. Zebrał niewiele, zaledwie dwadzieścia tysięcy rubli w banknotach, które przekazał Dymitrowi Nikoliewowi, zobowiązując go do zachowania tego depozytu dla jego syna.

Depozyt został przyjęty i tak sekretnie strzeżony, że nawet Ilka o nim nie wiedziała. Cały czas był w rękach tego, któremu został przekazany.

Wiadomo, że gdyby wierność musiała być kiedyś wygnana z tego podłego świata, to jedynie w Inflantach znalazłaby ostatnie schronienie. Tam spotkać można jeszcze owe niezwykłe pary narzeczonych, którzy pobierają się po dwudziestu albo dwudziestu pięciu latach ustawicznego zalecania się. Najczęściej bywa tak, że czekają na siebie tak długo, ponieważ ich pozycja materialna nie jest ustabilizowana. Gdy to się stanie, pobierają się.

Nic podobnego nie miało miejsca jeśli chodzi o Władimira i Ilkę. Nie dzieliła ich żadna kwestia majątkowa. Dziewczyna nic nie miała i wiedziała, że młody adwokat nie żądał niczego, ignorując nawet to, co zostawiłby mu jego ojciec. Ponieważ jednak nie brakowało mu talentu i inteligencji, w jasnych barwach widział przyszłość swojej żony, swoją i dzieci, które się zjawią.

Gdy Władimira zesłano na wygnanie, Ilka była pewna, że pamiętał o niej równie silnie jak ona pamiętała o nim. Czyż kraj ten nie był krainą „siostrzanych dusz”? Jednakże te dusze zbyt często nie są w stanie połączyć się na ziemi, gdy Bóg nie zlituje się nad ich miłością. Mimo to nigdy się ze sobą nie rozstają i zespalają się w wieczności, skoro nie było im dane połączyć się na tym świecie.

Ilka czekała i całą duszą była tam, razem z wygnańcem. Liczyła, że dzięki ułaskawieniu – niestety, jakże to było nierealne! – Władimir będzie bliżej niej. Ciągle wierzyła, że uzyska pozwolenie i będzie mogła udać się do niego. Czuła się tak, jakby nie była jego narzeczoną, lecz żoną. Jednakże, gdyby wyjechała, cóż stałoby się z jej ojcem, pozostawionym w opuszczonym przez jedyną opiekunkę domu, w którym dzięki jej przyzwyczajeniu do porządku i oszczędności panował jako taki dostatek?

Tymczasem nie była świadoma, że obecna sytuacja była tragiczna. Nigdy Dymitr Nikoliew nie przyznał się do tego, chociaż nie było to nic takiego, co uwłaczałoby jego honorowi. Cóż miał jednak począć? Dodawać do obecnych zmartwień jeszcze te przyszłe?… Wiedział przecież już wcześniej, że zbliża się termin spłaty.

Ojciec Dymitra Nikoliewa, kupiec ryski, umierając, pozostawił interesy w bardzo złym stanie. Po nieszczęsnej wyprzedaży pozostało jeszcze dwadzieścia pięć tysięcy rubli zaległości. Dymitr, nie chcąc, aby nazwisko jego ojca zostało skompromitowane w powodu upadłości, postanowił spłacić długi. Spieniężył wszystko, co posiadał, i udało mu się zebrać kilka tysięcy rubli. Wyznaczono mu czas na spłatę reszty i każdego roku wszystkie oszczędności ze swej pracy przekazywał wierzycielowi. Otóż tym wierzycielem była firma „Bracia Johausen”. Obecnie, nadal czując się zobowiązany wobec ojca, Dymitr Nikoliew miał jeszcze do spłacenia kwotę – jak dla niego ogromną – osiemnastu tysięcy rubli. Sytuację pogarszał jeszcze i czynił ją zgoła straszną fakt, iż data płatności tej kwoty przypadała za niespełna pięć tygodni, to jest piętnastego maja tego roku.

Czy Dymitr Nikoliew mógł żywić nadzieję, iż Johausen poczeka jeszcze na spłatę, że udzieli mu prolongaty? Nie! Miał bowiem do czynienia nie tylko z bankierem, człowiekiem interesu, lecz również z wrogiem politycznym, którego opinia publiczna okrzyknęła przeciwnikiem tworzącego się obecnie ruchu antyniemieckiego. Frank Johausen, szef firmy, trzymał go w szachu tą wierzytelnością, tą ratą długu, co prawda ostatnią, ale jakże ogromną. Z pewnością nie będzie miał litości i wykorzysta tę sytuację.

Rozmowa prowadzona przez doktora, konsula i Ilkę trwała jeszcze około pół godziny. Dziewczyna bardzo niepokoiła się spóźnieniem ojca, gdy ten ukazał się wreszcie w drzwiach salonu.

Dymitr Nikoliew, chociaż miał dopiero czterdzieści siedem lat, wyglądał jakby był o dziesięć lat starszy. Wzrost powyżej średniego, szpakowata broda, twarz poważna, czoło pocięte zmarszczkami, a raczej bruzdami, pod którym mogły gromadzić się tylko smutne myśli i bolesne troski, silnie zbudowany – tak prezentował się ojciec Ilki.

Jednak z młodości zachował silne spojrzenie, mocny i dźwięczny głos – głos, który wypływa z serca, jak mówił Jan Jakub Rousseau.
Dymitr Nikoliew zrzucił z ramion przemoczony płaszcz, położył na fotelu kapelusz, podszedł do córki i ucałował ją w czoło, a następnie uścisnął dłonie swoich przyjaciół.
– Spóźniłeś się, ojcze… – odezwała się Ilka.
– Zatrzymałem się – odparł Dymitr. – Jedna lekcja przedłużyła się…
– A więc zapraszam na herbatę – dodała dziewczyna.
– O ile nie jesteś zbyt zmęczony, Dymitrze – zauważył doktor Hamine. – Wcale nie naciskamy… Nie podoba mi się twój wygląd. Należy ci się wypoczynek…
– Tak – odparł Nikoliew – lecz nic mi nie jest. Sen mnie pokrzepi. Napijmy się herbaty, przyjaciele. Już i tak musieliście długo na mnie czekać. Jeśli pozwolicie, położę się dziś wcześniej…
– Co ci jest, ojcze? – spytała Ilka, zaglądając Dymitrowi prosto w oczy.
– Nic, drogie dziecko, nic, powtarzam. Jeśli będziesz się dłużej niepokoić, skończy się na tym, że Hamine wykryje u mnie jakąś urojoną chorobę i dla własnego zadowolenia będzie starał się mnie uzdrowić!
– Te nie należą do tych, które można wyleczyć – odparł doktor, kręcąc głową.
– Ma pan jakieś nowe wieści, panie Nikoliew? – spytał konsul.
– Żadnych, jeśli nie liczyć tej, że generał Gorko, który był w Petersburgu, powrócił do Rygi.
– Doskonale! – zawołał doktor. – Mocno wątpię, iż ten powrót sprawił przyjemność Johausenom, ponieważ generał nie patrzy na nich łaskawym wzrokiem.

Dymitr Nikoliew zasępił się. To nazwisko przypomniało mu o zbliżającym się nieuchronnie terminie płatności, co stawiało go na łasce niemieckiego bankiera.

Herbata była zaparzona i Ilka napełniła filiżanki. Była to herbata dobrego gatunku, chociaż nie kosztowała stu sześćdziesięciu franków za funt, jak ta kupowana przez bogaczy. Jednakże była warta każdej ceny, ponieważ była napojem powszechnie używanym, napojem moskiewskim w całym tego słowa znaczeniu, który mogą pijać nawet ubodzy ludzie.

Do herbaty młoda gospodyni podała bułeczki z masłem, które sama upiekła, i pogawędka między trzema przyjaciółmi trwała jeszcze przez pół godziny. Rozmawiano o nastrojach panujących w Rydze, jak również w głównych miastach guberni nadbałtyckich. Ta walka dwóch żywiołów – germańskiego i słowiańskiego – roznamiętniała najobojętniejszych. Wobec wzrostu działania sił politycznych można było przypuszczać, iż walka będzie zażarta, szczególnie w Rydze, gdzie obie rasy żyły ze sobą w bezpośredniej styczności.

Dymitr, wyraźnie czymś zaabsorbowany, prawie nie brał udziału w dyskusji, chociaż często zadawano mu pytania. Jego myśli były, jak się mówi, „gdzie indziej”… Gdzie? jedynie on mógłby na to odpowiedzieć. Gdy jednak zmuszony został do wytłumaczenia się, dał wymijającą odpowiedź, co zupełnie nie zadowoliło doktora.
– Posłuchaj, Dymitrze! – powiedział doktor. – Masz taką minę jakbyś przebywał gdzieś w głębi Kurlandii, a tymczasem jesteśmy w Rydze! Czyżbyś miał zamiar zaprzestać walki? Przecież za tobą jest opinia ogółu. Nawet władze ci sprzyjają. Nie chcesz chyba, żeby Johausenowie znowu odnieśli zwycięstwo?

Znowu to nazwisko, które działało zawsze w ten sam sposób – jak potężne uderzenie – na nieszczęsnego dłużnika bogatych bankierów!
– Są potężniejsi, niż sądzisz, Hamine… – odparł profesor.
– Lecz mniej, niż sami twierdzą – zareplikował doktor.

Na zegarze wybiło wpół do dziewiątej. Był już czas opuścić dom Nikoliewa. Doktor i pan Delaporte wstali od stołu i zaczęli żegnać się z domownikami. Na dworze panowała szkaradna pogoda. Porywy wiatru chłostały okna. Wiatr gwizdał, przebiegając ulicami i wciskając się przez komin, wypychał dym z pieca.
– Co za wichura! – rzekł konsul.
– W taką pogodę nie wyrzuca się lekarza z domu! – oświadczył doktor. – Chodźmy, Delaporte, ofiaruję ci miejsce w moim powozie. powozie na dwie nogi i bez kół!

Zgodnie z utartym zwyczajem doktor przytulił Ilkę, później on i Delaporte uścisnęli serdecznie dłoń Dymitra Nikoliewa, który odprowadził ich aż do progu domu. Następnie obaj zniknęli w ciemnościach, gdzie szalała zawierucha.

Ilka poszła pocałować ojca na dobranoc, a profesor przytulił ją do siebie, może czulej niż zwykle.
– Ale, ale, nie widzę twojej gazety, ojcze… – powiedziała. – Czy listonosz ją przyniósł?
– Tak, moje dziecko. Wracając tego wieczora, spotkałem go pod domem i dał mi dziennik.
– Nie było żadnego listu? – spytała Ilka.
– Nie, córeczko, nie było…

Od czterech długich lat, dzień w dzień, powtarzał to samo: „Nie było listu” – przynajmniej listu z Syberii, listu z podpisem Władimira Janowa, który Ilka mogłaby zmoczyć swymi łzami.
– Dobranoc, ojcze – powiedziała.
– Dobrej nocy, moje dziecko.

 

Następny rozdział powieści na kolejnej stronie: