Tragedia w Inflantach, Juliusz Verne

0
591

Rozdział II. Słowianin za Słowianina

Uciekinier był chwilowo bezpieczny, bowiem wilki nie umiały wspiąć się po drabinie jakby zrobiły to niedźwiedzie, które są równie straszne i licznie występują w lasach Inflant. Mógł spokojnie poczekać w tym miejscu do chwili, kiedy dzikie zwierzęta oddalą się, co niewątpliwie stanie się wraz ze wschodem słońca.

Tymczasem należało wyjaśnić, dlaczego ta drabina znajdowała się właśnie w tym miejscu i o co opierał się jej górny koniec.
Była to, jak już wspomniano, piasta koła, do którego były przytwierdzone trzy inne drabiny, podobne do pierwszej – właściwie były to cztery skrzydła młyna, usytuowanego na małym wzgórzu w pobliżu miejsca, gdzie Embach zasila się wodami jeziora. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności młyn nie pracował w momencie, gdy zbieg wspinał się po jednym z jego skrzydeł.

Istniała jednak możliwość, że wraz z nastaniem dnia, gdy wiatr zacznie silniej wiać, młyn zostanie uruchomiony. W takim przypadku niemożliwe byłoby utrzymanie się na wirującej piaście. Poza tym, gdy młynarz postanowi rozciągnąć płótno na skrzydłach wiatraka i będzie uruchamiał zewnętrzną dźwignię, z pewnością zobaczy człowieka siedzącego okrakiem w miejscu łączenia się skrzydeł. Lecz czy zbieg mógł zaryzykować zejście na ziemię? Oczywiście nie, bowiem wilki cały czas czatowały u stóp pagórka, wyjąc głośno i bez ustanku, co wkrótce mogło również obudzić mieszkańców pobliskich domostw!

Pozostawało tylko jedno wyjście: dostać się do środka młyna i gdyby nie było w nim młynarza – co było wielce prawdopodobne – schronić się tam na cały dzień, poczekać do wieczora i następnie ruszyć dalej w drogę.

Mężczyzna przesuwał się ostrożnie i dotarł wkrótce do okienka na poddaszu, przez które wychodziła dźwignia ruchu, której drąg dochodził aż do ziemi.

Młyn, jak to było przyjęte w tym kraju, był przykryty dachem w kształcie odwróconej dnem do góry łódki, albo raczej w kształcie kaszkietu bez daszka. To przykrycie budynku mogło się przesuwać na szeregu krążków wewnętrznych, pozwalających ustawiać skrzydła wiatraka w zależności od kierunku wiejącego wiatru. Wynika z tego, że cała drewniana budowla nie obracała się wokół głównej osi, lecz stała nieruchomo, w przeciwieństwie do większości młynów zbudowanych w Holandii. Dostać się do niej było można przez dwoje drzwi, usytuowanych naprzeciwko siebie.

Dotarłszy do okienka na poddaszu, zbieg bez żadnego trudu prześliznął się przez nie, nie czyniąc przy tym wielkiego hałasu. Znalazł się w czymś podobnym do małego pokoiku, przeciętego przez biegnący poziomo wał silnika, który połączony był za pomocą koła zębatego z pionowym drągiem poruszającym żarna, umiejscowione na niższym piętrze.

W izdebce panowała zupełna cisza i ciemność. Wydawało się, że nikogo nie było na piętrze ani na parterze. Strome schody, omijające przepierzenie z dyli, zapewniały połączenie z parterem, który opierał się już na ziemi. Ostrożność nakazywała nie opuszczać pokoiku na poddaszu. Najpierw zjeść, potem przespać się – były to dwie potrzeby, którym zbieg nie umiał i nie chciał zbyt długo się opierać.

Spożył resztki żywności i pomyślał, że musi w najbliższym czasie odnowić zapasy. Lecz jak to uczynić i gdzie? Długo się nad tym zastanawiał.

Około wpół do ósmej mgła podniosła się, pozwalając na rozejrzenie się po okolicy. Wychylając się przez okienko, zbieg zobaczył, że na prawo rozciągała się równina zalana wodą pochodzącą z topniejących śniegów, przecięta bruzdą drogi biegnącej w nieskończoność ku zachodowi, z rzędami postawionych blisko siebie drewnianych pniaków, ponieważ przechodziła przez bagno, ponad którym krążyły stada wodnego ptactwa. Na lewo widać było jezioro, którego powierzchnię pokrywał jeszcze lód, ciągnące się aż do miejsca, gdzie brała początek rzeka Embach. Tu i ówdzie pokazywało się kilka ciemnozielonych jodeł i sosen, stanowiących przeciwieństwo dla wyglądających jak szkielety, pozbawionych liści olch i klonów.

Przede wszystkim jednak zbieg zauważył, że wilki, których wycia nie słyszał już od jakiejś godziny, odeszły spod młyna.
– Dobrze – rzekł do siebie – jednak jeszcze bardziej niż tych dzikich zwierząt należy obawiać się straży granicznej i agentów policji! Im bliżej morza, tym trudniej będzie ich przechytrzyć… Padam ze zmęczenia, jednak, zanim się prześpię, muszę rozeznać, w jaki sposób będę mógł uciec w razie zagrożenia.

Deszcz przestał padać. Temperatura podniosła się o kilka stopni, wiał zachodni wiatr. Czy ten dość mocno dmuchający wietrzyk nie skłoni młynarza do przystąpienia do pracy?

Z tego samego okienka można było dostrzec, położone w odległości pół mili, luźno rozrzucone domki, niekiedy o białych dachach krytych słomą, z których ulatywały lekkie poranne opary. W tej wioszczynie niewątpliwie mieszkał właściciel młyna, doglądając na miejscu swoich interesów.

Zbieg odważył się wejść na stopnie krótkich, wewnętrznych schodów i zszedł nimi aż do pomieszczenia, w którym posadowione były żarna. Worki ze zbożem ustawione były poniżej. Zatem młyn nie był opuszczony i zapewne działał, gdy wiał dostatecznie mocny wiatr zdolny poruszyć skrzydła wiatraka. Czy w takim razie lada moment nie przyjdzie młynarz, by ustawić je w odpowiednim kierunku?…

Wobec tego byłoby wielką nieostrożnością przebywać na dolnym piętrze i należało powrócić do izdebki na poddaszu, by przespać się tam kilka godzin. Pozostając na dole, zbieg ryzykował, iż zostanie zaskoczony, bowiem drzwi, przez które można było wejść do młyna zamknięte były na zwykłą zasuwkę i byle przechodzień mógł się tu schronić w razie gdyby zaczął znowu padać deszcz. Z drugiej strony wiał coraz silniejszy wiatr i wkrótce mógł zjawić się tutaj młynarz.

Mężczyzna wspiął się na schody, rzuciwszy ostatnie spojrzenie przez otwory w przepierzeniu, wszedł do izdebki, i upadając ze znużenia, wkrótce zasnął głębokim snem.

Która była godzina gdy się obudził? Zapewne mniej więcej czwarta, bowiem dzień był już w pełni. Młyn ciągle jeszcze nie działał.

Wstając z podłogi, uczynił to bardzo powoli, ponieważ skostniałe od zimna członki nie pozwoliły mu na żywsze ruchy. Ta chwilowa niedyspozycja uchroniła go od wielkiego niebezpieczeństwa.

Prawie natychmiast do jego uszu doszły jakieś słowa wypowiedziane na niższym piętrze, gdzie kilka osób rozmawiało z wielkim ożywieniem. Ludzie ci zjawili się w młynie pół godziny wcześniej i zostałby z pewnością zauważony, gdyby weszli do izdebki na poddaszu.

Mężczyzna starał się nie czynić żadnego ruchu. Rozciągnięty na podłodze, słuchał uważnie, o czym gawędzono na dole. Już z pierwszych słów wywnioskował, kim są prowadzący rozmowę osobnicy. Zrozumiał także jakiego uniknął niebezpieczeństwa – jeżeli go uniknie – to znaczy jeżeli będzie mógł opuścić młyn bądź przed, bądź po odejściu ludzi rozmawiających w tej chwili z młynarzem.

Byli to trzej agenci policji: jeden sierżant10 i dwóch jego pomocników.

W owym czasie rozpoczęła się rusyfikacja administracji krajów nadbałtyckich, mająca początkowo jedynie na celu usunięcie elementów germańskich i zastąpienie ich elementami słowiańskimi. Wówczas jeszcze wielu policjantów było pochodzenia niemieckiego. Pomiędzy nimi wyróżniał się sierżant Eck, bardzo skłonny przy wypełnianiu swoich obowiązków do łagodniejszego traktowania obywateli tej samej co on rasy, niż Rosjan z Inflant. Skądinąd był to człowiek niezwykle bystry i bardzo gorliwy, doceniany przez przełożonych. Z prawdziwą zaciekłością prowadził powierzane mu sprawy kryminalne, pyszniąc się każdym sukcesem, i zupełnie nie mogąc znieść porażki. W tamtym czasie prowadził sprawę, w którą zaangażował całą swoją energię, wszystkie swoje siły, ponieważ chodziło o schwytanie zbiega z Syberii, Łotysza pochodzenia rosyjskiego.

Podczas gdy zbieg spał, młynarz udał się do młyna, postanowiwszy cały dzień spędzić przy mieleniu. Około dziewiątej wiatr wydawał mu się pomyślny i gdyby skrzydła zostały wprawione w ruch, z pewnością hałas obudziłby zbiega. Jednakże pod wpływem drobnej mżawki wiatr przycichł.

Wobec tego młynarz chciał opuścić młyn i skierował się do wyjścia, kiedy spostrzegł go Eck i jego pomocnicy, którzy przyszli do młyna, aby zasięgnąć od niego kilku informacji.

Sierżant Eck zapytał:
– Czy wiadomo ci coś o człowieku mającym około trzydziestu, trzydziestu pięciu lat, który wczoraj przybył na kraniec jeziora?
– Absolutnie nic – odparł młynarz. – W tym czasie w naszej wiosce spotkałem zaledwie dwóch mieszkańców. Czy chodzi o cudzoziemca?…
– O cudzoziemca? Nie, to Rosjanin z krajów nadbałtyckich.
– Ach, Rosjanin? – powtórzył młynarz.
– Tak… pewien łotr, którego pojmanie przyniesie mi zaszczyt!

Oczywiście dla policjanta każdy zbieg jest łotrem, obojętnie, czy został skazany za pospolite przestępstwo, czy też przestępstwo polityczne.
– A zatem ścigacie zbiega? – spytał młynarz.
– Prawie od doby, kiedy to zauważono go na granicy kraju.
– Wiecie, dokąd się udaje? – pytał dalej młynarz, z natury bardzo ciekawski.
– Można się tego domyślić – odparł Eck. – Dąży tam, gdzie będzie mógł wsiąść na statek w chwili, gdy morze uwolni się od lodów, być może do Rygi, ale najprawdopodobniej do Rewla11.

Podoficer miał rację, wskazując na to miasto, stary rosyjski Koływań, miejsce, gdzie schodziły się drogi morskie północnej części imperium. Miasto łączyła z Petersburgiem linia kolejowa biegnąca wzdłuż wybrzeża Kurlandii. Zbieg miał powody, aby dotrzeć do Rewla, będącego podówczas jeszcze miejscowością uzdrowiskową, albo jeżeli nie do Rewla, to chociażby do miasta Paldiski, jego filii, usytuowanego na wysuniętym cyplu zatoki, który to port dzięki swemu położeniu, najszybciej odmarza.

Rewel, jedno z najstarszych miast hanzeatyckich, w jednej trzeciej zamieszkały przez Niemców i w dwóch trzecich przez Estów, tych prawdziwych mieszkańców Estonii, leżał sto czterdzieści wiorst od młyna i przebycie tej drogi wymagało około czterech dni.
– Dlaczego Rewel? Ten szelma zrobiłby lepiej, gdyby podążył do Parnawy! – zauważył młynarz.

Rzeczywiście, idąc w tym kierunku, miałby do przebycia około stu wiorst. Jeśli chodzi o Rygę, to leżała najdalej, w odległości prawie dwustu wiorst, i byłoby rzeczą zbędną prowadzić poszukiwania w tę stronę.

Łatwo sobie wyobrazić, z jaką uwagą zbieg, nie ruszając się wcale, wstrzymując oddech, przysłuchiwał się rozmowie, którą mógł wykorzystać dla swoich planów.
– Tak – mówił sierżant – to równie dobrze może być Parnawa, ale oddziały z Fallen12 zostały uprzedzone o tym i przeszukują ten rejon. Wszystko jednak przemawia za tym, że nasz uciekinier idzie do Rewla, skąd najszybciej będzie mógł odpłynąć.

Tak uważał major Verder, kierujący wówczas policją w Inflantach, pod rozkazami pułkownika Ragienowa. Także Eck został poinformowany o przypuszczeniach majora.

Pułkownik Ragienow, będąc Słowianinem, nie podzielał sympatii i antypatii Niemca, majora Verdera, który z kolei pod tym względem doskonale rozumiał się ze swoim podwładnym, sierżantem Eckiem. Nad nimi był jeszcze generał Gorko, namiestnik guberni nadbałtyckich, który rozstrzygał, uśmierzał i tłumił w zarodku wszelkie wynikłe między nimi spory. Z kolei ten wysoko postawiony osobnik był jedynie wykonawcą zamierzeń rządu, który dążył, jak to już wcześniej powiedziano, do stopniowej rusyfikacji administracji guberni.

Rozmowa ciągnęła się jeszcze przez kilka minut. Podoficer opisywał zbiega na podstawie rysopisu rozesłanego do wszystkich oddziałów policji w tym regionie: wzrost więcej niż średni, silna budowa ciała, wiek około trzydziestu pięciu lat, duża, gęsta i jasna broda, ubrany w ciężki, brunatny kaftan, przynajmniej w chwili, gdy przekraczał granicę.
– Jeszcze raz zapewniam panów – oświadczył młynarz – że ten człowiek, zdaje się, powiedział pan, że to Rosjanin?
– Tak, Rosjanin!
– A więc twierdzę, że nie widziano nikogo takiego w naszej wiosce i od żadnego z mieszkańców nie dowiecie się niczego więcej na ten temat.
– Wiesz zapewne – rzekł podoficer – że ktokolwiek udzieli schronienia temu złoczyńcy zostanie aresztowany i potraktowany jako jego wspólnik?
– Niech Bóg mnie broni! Wiem o tym i nie mam zamiaru ryzykować dla niego swego życia!
– Masz rację – dodał Eck – dobrze robisz, bowiem źle jest zadzierać z majorem Verderem.
– Będę się tego wystrzegał, panie sierżancie.

Eck zaczął się żegnać, powtarzając, że jego ludzie i on będą kontynuować poszukiwaniach na drogach pomiędzy Parnawą a Rewlem, porozumiewając się z grupami policjantów, którzy otrzymali takie same rozkazy.
– Chwileczkę, mam do pana prośbę – odezwał się młynarz. – Wiatr zaczął wiać z południowego zachodu i staje się coraz silniejszy. Czy pańscy ludzie nie zechcieliby mi pomóc skierować odpowiednio skrzydła wiatraka? Nie musiałbym iść po pomoc do wioski i mógłbym pozostać tutaj przez całą noc. Eck chętnie się zgodził. Agenci wyszli przez przeciwległe drzwi, chwycili główną dźwignię poruszającą dach i obrócili go na krążkach w taki sposób, aby urządzenie napędzające znalazło się w głównym nurcie wiatru. Obciągnięto skrzydła płótnem i po odblokowanych kół zębatych młyn zaczął powtarzać swoje regularne „tik-tak”.

Sierżant wraz z agentami odeszli wówczas w kierunku północno-zachodnim.

Zbieg nie uronił ani jednego słowa z tej rozmowy. Najbardziej zmartwił się tym, że jeszcze wiele ciężkich przeżyć czeka go podczas tej awanturniczej podróży. Został zauważony… Policja przeszukiwała okolicę… Poszczególne oddziały komunikowały się ze sobą, by go złapać… Czy należało iść w kierunku Rewla?… Sądził, że nie. Lepiej było udać się do Parnawy, gdzie jest bliżej. Wobec tego, że temperatura tak znacznie się podniosła, szybko znikną lody zarówno na Morzu Bałtyckim jak i w Zatoce Fińskiej.

Postanowił, że tak zrobi, lecz wcześniej należało opuścić młyn w chwili, gdy pozwolą na to ciemności.

Jak to jednak uczynić, nie zwracając uwagi młynarza? Młyn pracował i, ponieważ wiatr ustalił się na dobre, z pewnością człowiek ów zostanie tu na całą noc. Nawet nie było co marzyć o zejściu na dolne piętro i wymknięciu się przez jedne lub drugie drzwi…

A może przecisnąć się przez okienko na poddaszu, doczołgać się aż do głównej dźwigni służącej do obracania dachu i zsunąć się po niej na ziemię? Człowiek silny i sprawny mógł pokusić się o to, chociaż wał trzymający skrzydła był w ruchu i można było zostać wciągniętym w tryby. Dużo ryzykował, ale był to sposób na wyjście z sytuacji.

Do zapadnięcia ciemności pozostawała jeszcze godzina. Gdyby w tym czasie na skutek jakiejś potrzeby w izdebce zjawił młynarz, czyż zbieg mógł pozostać niezauważony? Nie, ponieważ było jeszcze widno, a nawet gdyby było już ciemno, to wtedy młynarz miałby ze sobą lampę.

A więc, gdyby młynarz wszedł do izdebki i zobaczył osobnika, który się tu ukrywał, człowiek ów rzuciłby się na niego, związał go i zakneblował mu usta. Jeżeli właściciel młyna zacząłby się bronić, jeżeli jego krzyki zdołałyby zaalarmować mieszkańców wioski, zbieg zmuszony byłby użyć noża, aby zdusić te krzyki w zarodku. Nie po to przybywał z tak daleka, uniknąwszy tylu niebezpieczeństw, by cofnąć się przed użyciem środka pozwalającego zachować mu wolność.

Ciągle miał jednak nadzieję, że nie dojdzie do takiej ostateczności i że drogi jego ucieczki nie będą znaczyły ślady krwi… Czyż młynarz miał jakiś powód, aby wspiąć się do izdebki? Czyż nie musiał pilnować żaren, które obracały się z dużą prędkością, napędzane skrzydłami wiatraka?
Godzina minęła wśród skrzypu skrzydeł, zgrzytu kół zębatych, poświstu wichru i żałosnego jęku mielonego zboża. Cienie zaczęły rozpływać się w zmierzchu, trwającym bardzo długo pod tą szerokością geograficzną. W izdebce zapanowały kompletne ciemności. Powinien zacząć przygotowania do ucieczki, która z pewnością będzie bardzo męcząca, ponieważ musiał przejść nie mniej niż czterdzieści wiorst. Nie starał się odwlekać momentu odejścia i chciał ruszyć w drogę jak tylko będzie to możliwe.

Zbieg upewnił się, że nóż, który nosił przy pasie, łatwo wysuwa się z pochwy. Następnie załadował magazynek pistoletu sześcioma nabojami, napełniając miejsca po tych, które wystrzelił do wilków.

Najtrudniej było przecisnąć się przez okienko w taki sposób aby, nie zostać porwanym przez obracający się wał, którego koniec opierał na podstawie mechanizmu napędowego i przechodził przez okienko. Dokonawszy tego, należało uczepić się występów dachu, po czym względnie łatwo można było dojść do głównej dźwigni.

Zbieg podczołgał się do okienka, kiedy jego uwagę zwrócił hałas, inny niż dźwięk pochodzący od pracujących żaren i trybów. Był to odgłos ciężkich kroków, pod którymi zaskrzypiały głośno stopnie schodów. To młynarz, z latarnią w ręku, wchodził na górne piętro.

Rzeczywiście, ukazał się w chwili, gdy zbieg, naprężywszy wszystkie mięśnie, z rewolwerem w ręku, miał zamiar rzucić się na niego.

Gdy tułów młynarza wychylił się do połowy ponad podłogę, uciekinier usłyszał:
– Ojczulku, teraz jest najlepsza pora… Spiesz się… Schodzimy… Drzwi są otwarte.

Osłupiały zbieg nie wiedział, co powiedzieć. Zatem poczciwy młynarz wiedział, że on tam jest? Czyżby widział, jak schronił się w młynie? Tak, podczas jego snu młynarz wszedł do izdebki na poddaszu, zobaczył go, ale nie zamierzał go budzić. Czyż nie był, podobnie jak on, Rosjaninem? Można to rozpoznać po rysach twarzy… Młynarz zrozumiał, że policja inflancka ściga tego człowieka… Dlaczego? Nie zamierzał go o to pytać, a tym bardziej mówić o nim sierżantowi Eckowi i jego agentom.
– Schodź – powtórzył łagodnym głosem.

Zbieg, z sercem mocno bijącym pod wpływem emocji, zszedł na dolne piętro, gdzie zobaczył otwarte jedne z drzwi.
– Proszę, oto trochę żywności – rzekł młynarz, wkładając do torby zbiega chleb i mięso. – Zobaczyłem, że jest pusta, podobnie jak manierka. Napełnij ją i ruszaj!
– Gdyby policja dowiedziała się…
– Staraj się, by nie trafiła na twój ślad i nie troszcz się o mnie… Nie pytam się, kim jesteś… Wystarcza mi, że jesteś Słowianinem, a nigdy żaden Słowianin nie wydał drugiego Słowianina niemieckim policjantom.
– Dziękuję… Dziękuję! – zawołał zbieg.
– Idź już, ojczulku! Niech Bóg cię prowadzi i przebaczy ci, jeżeli uczyniłeś coś, co wymaga przebaczenia!

Noc była bardzo ciemna a droga wiodąca przez wzgórze zupełnie pusta. Zbieg przesłał młynarzowi ostatni pożegnalny gest i zniknął.

Zgodnie z nową, wytyczoną przez siebie marszrutą powinien w ciągu nocy dotrzeć do miasteczka Fallen, potem ukryć się gdzieś w okolicy i przeczekać tam następny dzień. Zbieg miał do przejścia czterdzieści wiorst, a zatem do Parnawy pozostanie około sześćdziesięciu. Powinien pokonać tę drogę w dwóch etapach, jeżeli nie zajdzie jakieś nieprzewidziane zdarzenie. Liczył, że do Parnawy dojdzie przed północą jedenastego kwietnia. Tam ukryje się, czekając, aż znajdzie dogodny sposób dostania się na pokład któregoś ze statków, które zaczną licznie kursować jak tylko Bałtyk będzie wolny od lodów.

Zbieg szedł szybkim krokiem, czy to przemierzając w poprzek równiny, czy to posuwając się skrajem ciemnych lasów świerkowych i brzozowych. Czasami musiał iść u podnóży wzgórz, omijać głębokie parowy, przechodzić przez wpół zamarzłe strumienie, przedzierając się między sitowiem i granitowymi głazami leżącymi na ich brzegach. Ziemia była tu bardziej urodzajna niż w okolicach jeziora Pejpus, gdzie gleba, zmieszana z żółtymi piaskami, pokryta jest ubogą roślinnością. Gdzieniegdzie ukazywały się uśpione wsie i rozłożone w pobliżu pola, które wkrótce pług zacznie przygotowywać do siewów gryki, żyta, lnu i konopi.

Temperatura podnosiła się nieznacznie. Na wpół stopiony śnieg zamieniał się w błoto. Odwilż w tym roku przyszła szybciej.

Około godziny piątej, jeszcze przed Fallen, zbieg znalazł jakąś opuszczoną ruderę, w której mógł przyczaić się, nie ryzykując napotkania kogokolwiek. Część żywności przekazanej mu przez młynarza pozwoliła mu odzyskać siły, a sen dopełnił reszty. O szóstej wieczorem był gotowy do ruszenia w drogę po wypoczynku, którego nic nie zakłóciło. Gdyby tej nocy, z dziewiątego na dziesiąty kwietnia, udało mu się przejść połowę z sześćdziesięciu wiorst, które mu pozostały do Parnawy, do pokonania pozostałby tylko jeden odcinek.

Tak też się stało. Zatrzymał się o pierwszym brzasku, lecz tym razem, w braku czegoś lepszego, schronił się w głębi sosnowego lasku, o pół wiorsty od drogi. Tak było bezpieczniej, niż szukać posiłku i odpoczynku w jakimś chutorze czy oberży. Nie zawsze spotyka się takich gospodarzy, jak młynarz znad jeziora.

Tego dnia po południu, ukryty w gęstych zaroślach, mężczyzna spostrzegł oddział policji zdążający drogą do Parnawy. W pewnej chwili ludzie zatrzymali się, jakby chcieli przeszukać sosnowy lasek. Jednakże po krótkim odpoczynku ruszyli w dalszą drogę.

Około szóstej wieczorem zbieg wyszedł z kryjówki. Niebo było bezchmurne, a będący prawie w pełni księżyc jaśniał żywym blaskiem. O trzeciej nad ranem zbieg dotarł do lewego brzegu rzeki Parnawy, o pięć wiorst od miasta. Podążając wzdłuż jej brzegu, przybył do przedmieścia Parnawy, gdzie zamierzał ulokować się w jakimś skromnym zajeździe i przeczekać tam aż do chwili odpłynięcia. Z wielką satysfakcją zauważył, że po Parnawie w kierunku zatoki spływały już kry. Jeszcze kilka dni i nie będzie musiał maszerować w nieskończoność, narażać się na trudy, zmęczenie i niebezpieczeństwa różnego rodzaju.

Tak przynajmniej sądził…

Nagle rozległ się okrzyk. Brzmiał tak samo jak ten, którym go powitano, gdy przekraczał granicę Inflant na jeziorze Pejpus. Przypominał owe niemieckie zawołanie „Wer da”.

Tym razem jednak nie wypowiedziały go usta strażnika granicznego.

Przed nim stał oddział policjantów dowodzonych przez sierżanta Ecka – czterech ludzi pilnujących drogi w pobliżu Parnawy. Zbieg zatrzymał się na chwilę, a potem puścił pędem ku rzece.
– To on! – krzyknął jeden z policjantów.

Na nieszczęście intensywnie świecący księżyc nie pozwalał uciec niepostrzeżenie. Eck i jego ludzie rzucili się w ślad za zbiegiem, który, przebywszy nocą wielki szmat drogi, nie potrafił szybko uciekać. Ciężko mu było zgubić policjantów, bardziej wypoczętych, gdyż nie musieli maszerować wcześniej dziesięć godzin.

„Raczej umrę niż dam się złapać!” – pomyślał uciekinier.

Z tymi słowy wspaniałym skokiem dostał się na krę przepływającą około sześciu stóp od brzegu.
– Ognia! Ognia! – krzyknął Eck do policjantów.

Rozległy się cztery wystrzały, ale kule z pistoletów utkwiły gdzieś w płynących lodach.

Kra, na której stał zbieg, posuwała się bardzo szybko, ponieważ na początku odwilży nurt Parnawy jest bardzo silny.

Eck i jego ludzie biegli wzdłuż brzegu i strzelali, lecz, prawdę mówiąc, w tych warunkach nie mogli tego robić dobrze, celując do przesuwającego się bloku lodu. Należało naśladować tego, którego ścigali i, przeskakując z kry na krę, dopaść wreszcie zbiega.

Eck zaryzykował pierwszy, inni poszli za jego przykładem, gdy wtem rozległ się nagły trzask. Kra ze zbiegiem zderzyła się z bryłami lodu nagromadzonymi w miejscu, gdzie rzeka zwężała się i skręcała w prawo. Uderzenie spowodowało, że zakołysała się mocno raz i drugi, a następnie zniknęła pod masą innych, które stłoczyły się, tworząc zaporę.

Zrobił się zator. Agenci natychmiast wskoczyli na pole lodowe i przez godzinę prowadzili intensywne poszukiwania. Nie znaleźli jednak żadnych śladów – najprawdopodobniej uciekinier został zdruzgotany przez lody.
– Lepiej było go ująć – odezwał się jeden z policjantów.
– Oczywiście – odparł sierżant Eck – ale ponieważ nie udało się nam wziąć go żywcem, postarajmy się przynajmniej znaleźć jego ciało!

 

Następny rozdział powieści na kolejnej stronie: